Appennino Tosco - Romagnolo

Jeśli raj istnieje...

niedziela, września 30, 2018


- Widać stąd nawet Falteronę!
- Cały świat stąd widać.
- A na wprost jest Lavane, prawda? 
- Prawda.
- Widać nawet trasę, którą pokonywałam z O. w piekielnym upale. Ależ my wtedy klęłyśmy! Mordęga wchodzić na Lavane od tej strony. Niesamowite! Widać też szlak, którym schodziłyśmy! Jak tu pięknie... 
- A tam jak kończy się grań jest...
- Riva Bianca! I galestro stąd widać! 
- Jak wejdziemy wyżej powinnaś zobaczyć też szałas, do którego dotarliśmy.

Ranger znów przywiózł mnie w niezwykłe miejsce. Zakątek gór, w którym nigdy jeszcze moja stopa nie stanęła, znałam je tylko z myśliwskich opowieści Mario, a rozległą łąkę na której staliśmy i podziwialiśmy świat znałam tylko "z widzenia". 


Łąki tak naprawdę były dwie. Niżej jedna z kilkoma dębami, gdzie aż prosiło się rozłożyć koc, postawić na nim kosz z łakociami i odkorkować butelkę wina. Tak właśnie powinny wyglądać miejsca na piknik... Na wrześniowej łące, pod dębem, z widokiem na Monte Lavane, kompletnie poza światem... 


Skoro Ranger dał radę dotelepać się aż tu, to trzeba było pokusić się "o jeszcze wyżej". Droga była prawdziwie wyboista, ale cztery małe kółka dzielnie pokonywały każdy wybój, kamień, dziurę. Gdzie nogi nie wejdą tam Ranger zawiezie... 
Mario nie raz opowiadał o wielkim "prato", o widokach i o wschodach słońca jakie stamtąd podziwiał, a teraz wreszcie mogłam zobaczyć to na własne oczy.  

Drogi już prawie nie widać, ale dla Rangera to żaden problem.
Odpowiedź na specjalny wniosek o więcej zdjęć Rangera.

Za co tak kocham ten mój toskański, nieznany zakątek Apeninów? 
Za to, że są tu jeszcze takie miejsca jak to. Miejsca skąd widać tylko góry. Pejzaże niezakłócone ręką cywilizacji. Człowiek staje gdzieś wysoko na środku wielkiej łąki, patrzy przed siebie i widzi tylko nieskończoność falujących wzgórz. Wiatr targa włosy i zeschnięte po lecie trawy. Sukienka łopocze wokół nóg jak żagiel. Wyobrażam sobie, jak pięknie byłoby rozłożyć ręce i polecieć... Na samą myśl zapiera mi dech.
Jeśli raj istnieje myślę, że mógłby wyglądać właśnie tak. Dla mnie to jest właśnie raj... 

NIEZNANY to po włosku SCONOSCIUTO (wym. skonosziuto)

język

O liceum więcej niż dwa słowa

sobota, września 29, 2018


W piątek Tomek wrócił do domu dopiero przed 17.00. Już od tygodnia jego klasa umawiała się na wspólny obiad, żeby się lepiej poznać. I tak oto wczoraj zaraz po szkole grupa ponad dwudziestu nastolatków - nikt się nie wyłamał - zaległa w jednej z faenckich pizzerii. Tomek wrócił zrelaksowany i rozpromieniony, a ja zasypałam go gradem pytań. Opowiadał o wszystkich z entuzjazmem, a ja z każdym jego słowem byłam coraz szczęśliwsza, bo chyba tylko ja wiem jak wielkim Tomka marzeniem było mieć doborowe towarzystwo. To była główna kwestia, która zaprzątała jego myśli przed rozpoczęciem licealnej przygody.
Teraz wraca do domu szczęśliwy, nawet niestraszne mu to ranne wstawanie, mało tego - sam wczoraj stwierdził - "przyzwyczaiłem się do szkoły w sobotę. Już mi to nie przeszkadza". 
Nie od dziś wiadomo, że klimat tworzą ludzie... 

- Wiesz Pusia - podsumował wczoraj Tomek - nareszcie mam klasę, gdzie nikt nie lubi gimnastyki, ale za to wszyscy uwielbiają język włoski! 
Potem opowiadał o każdym uczniu, o jednych więcej o innych mniej, ale o każdym pozytywnie. Najbardziej zaprzyjaźnił się z Matteo i Gennaro. Gennaro pochodzi rzecz jasna z Neapolu, a mama Matteo jest Polką. Poza tym klasa to przede wszystkim dziewczyny, o których też usłyszałam w samych superlatywach. - "A wiesz, że Camilla też drugi raz ogląda Sherlocka? A Sara cały czas gada i gada, tak jak ja." Mam nadzieję, że nic się nie zmieni i super klasa pozostanie super klasą, a Tomek zawiąże przyjaźnie, które będzie wspominał z rozrzewnieniem przez całe życie. 


Tak czy inaczej jego entuzjazm nie dotyczy tylko towarzystwa, ale całej szkoły. Poprosiłam, żeby sam o tym napisał, ale jego głowa jeszcze zbyt wszystkim zajęta. Codziennie powtarza nam nowe słówka i zwroty z niemieckiego i francuskiego i radość ma z tego niesamowitą. Tłumaczy nam tajniki niemieckiej wymowy i poucza jak poprawnie wymawiać powszechnie znane słowa, jak na przykład nazwę pewnej kwadratowej czekoladki.
Sama szkoła wygląda tak:
Lekcje odbywają się sześć dni w tygodniu. Zaczynają codziennie o 7.50. Kończą natomiast: trzy razy w tygodniu 11.55 i trzy razy 12.50. Przedmioty to głównie języki, żeby nie przeładować dzieciaków wszystkim na raz - takie jest założenie na pierwsze dwa lata (liceum trwa pięć). Na początek nacisk na: angielski, francuski i niemiecki, z czego połowa lekcji prowadzona jest przez native'ów. Dodatkowo w mniejszych dawkach oczywiście: język włoski, matematyka, łacina, historia, geografia, informatyka, religia i wf. Inne przedmioty wejdą w trzeciej klasie i wtedy uczeń może też wybrać sobie język wykładowy, np. arte po niemiecku, scienze po angielsku, historia po francusku. Maturę też może zdawać niekoniecznie po włosku. Na wiosnę klasa wyjedzie na pierwszą wymianę językową do Niemiec, w kolejnych latach Anglia albo Irlandia i oczywiście Francja. 

***
- Wiesz Pusia co dziś robiliśmy na religii? - pyta Tomek przy obiedzie.
- Nie mam pojęcia.
- Mieliśmy narysować nasze plany, marzenia, to co lubimy i to czego nie lubimy. Prof zebrała nasze prace i powiedziała, że odda je nam za pięć lat. 
- Ciekawe doświadczenie!

***
- Dziś prof od niemieckiego zauważyła, że rysuję w czasie lekcji.
- O matko! Tomek!
- Ale spokojnie! Powiedziała, że jej to nie przeszkadza, bo ma syna w domu, który studiuje coś związanego z rysunkiem i przyzwyczajona jest mówić do kogoś kto w tym samym czasie rysuje. A ja przecież rysuję i słucham. 

NATIVE to po włosku MADRELINGUA (wym. madrelingua)
  

Dom z kamienia

Wrzesień na finiszu

piątek, września 28, 2018


Po zimnym czwartkowym ranku nadeszło ciepłe południe. Idealna pogoda na piknik w górach, który planujemy już od poniedziałku... Aura była bajeczna, powietrze jak kryształ, niebo wściekle lazurowe, ale niestety z pikniku w tym tygodniu nic nie wyszło, bo a to to, a to tamto. Jak wszyscy mogli, to wiatr łeb urywał, a jak zrobiło się cudnie, to jeden wracał o tej a drugi o innej, a to ja lekcje, a to Mario szerszenie u kogoś wypędzał, a to technik do kominka miał przyjść, ciągle coś... Może uda nam się w przyszłym tygodniu, w końcu cała jesień dopiero przed nami, a pogoda w najbliższych dniach nie powinna "świrować". 

***
Dom z Kamienia zamienił się tymczasem w plac budowy. Rusztowanie, wiadra z cementem, gruz pod nogami... Robota wre, mam nadzieję, że nim nadejdzie prawdziwie brzydka pogoda prace będą skończone, przynajmniej te na zewnątrz. Wczoraj specjaliści obeszli cały dom, pukali, stukali, debatowali co zrobić i jak. Martwię się trochę kominkiem, bo tu sprawa okazuje się bardziej skomplikowana, niż myślałam. Mam nadzieję, że eksperci uradzą coś mądrego. 

Mija pięć lat odkąd po raz pierwszy przekroczyłam próg pomarańczowego domu w Biforco. Pięć lat pięknych i trudnych. Mimo tylu "niewygód" bardzo zżyliśmy się z tym miejscem. Lubię widok na bar i na rzekę, lubię taras nasłoneczniony, na którym miło jest nawet zimą, lubię moją spiżarkę wypchaną smakowitościami, lubię przestrzeń, bo tu każdy może znaleźć swój kąt i innym nie wchodzić w paradę... Lubię się tu budzić i kłaść spać, lubię siadać do stołu i słuchać szkolnych opowieści chłopców, lubię stać w progu i obserwować leniwe biforkowe życie... 
Mam nadzieję, że po modyfikacjach będzie ładniej, zimą cieplej. To drugie tak naprawdę najważniejsze. Mam też nadzieję, że w tym roku żadne Buriany tudzież jego krewni nas nie nawiedzą. Zima stulecia przynajmniej teoretycznie nie powinna powtórzyć się rok po roku.   

***
Przed nami ostatni wrześniowy weekend. Dla nas pół-weekend odkąd Tomek zaczął liceum.  Nie mamy jeszcze sprecyzowanych planów, kto wie co się wydarzy... Imprez w okolicy nie brakuje. Wszak właśnie teraz nadchodzi w Italii najsmakowitszy czas... Gdzie nie spojrzeć tam sagra, jedna bardziej apetyczna od drugiej, a już za tydzień zaczną się w Marradi sagry kasztanowe. Jeśli jesteście w okolicy -  serdecznie zapraszamy! 

NADCHODZI to po włosku ARRIVA (wym. arriwa)

Crespino

Niewychodzenie i sprawy przyziemne.

czwartek, września 27, 2018


- Oj ... - jęknął z żalem Mikołaj, kiedy zobaczył jak upycham w worku letnie ubrania. 
- No właśnie... oj... 
- Smutno...
- Bardzo smutno...
Jednak chwilę potem, w przeciwieństwie do mnie, Mikołaj znalazł pocieszenie. Z "zimowego" wora wyskoczyła bowiem "panda" - jego ulubiona puchata piżama. 
W środę wiatr dalej hulał jak głupi, więc spacyfikowałam i wyciągnęłam z szafy dżinsy i sweter. Lato pozostało już tylko wspomnieniem. Choć przyznać trzeba, że za wiatrem czy to w górach czy na tarasie Kamiennego domu można się było spokojnie opalać.  


Mojej nodze daleko jeszcze do wyzdrowienia i przez to mam w sobie tyle "niewychodzenia się", że aż serce boli. Jak narkoman na głodzie, tak ja bez szwendania się po moich górach aż się cała trzęsę. Żeby więc choć odrobinę ulżyć mojej tęsknocie, na wysokości zadania stanął Ranger, stworzony przecież do niełatwych zadań. Pod pretekstem nabrania zapasu wody ze źródła pojechaliśmy do Crespino, a stamtąd w górę jednym ze szlaków, przez strumyki, mostki, po wertepach i stromiznach, na przeszpiegi, by zapoznać się z trasą, na którą szykujemy się już od roku. 


Wspięliśmy się na tyle na ile rozsądek pozwolił. Ranger trząsł się na wybojach, ale dzielnie podskakiwał do przodu. Dotarliśmy na punkt widokowy, skąd rozciągała się panorama przyprawiająca o zawrót głowy i zaraz też narodził się pomysł na jeszcze jedną wyprawę...


Casaglia, Monte Faggeta, Prati Piani, Biana ... Już wkrótce, jeszcze niech tylko chwilę noga odetchnie, niech ortopeda da zielone światło. Pora teraz w Toskanii doskonała na górskie wyprawy. Upał nie męczy, ale jednak dosyć ciepło, kolory zachwycające, szlaki jeszcze nie zabłocone, nic tylko wędrować do zmęczenia nóg.
Przysiedliśmy na chwilę na półce skalnej za wiatrem i szczerze mówiąc już się nie chciało nigdzie iść. Mógłby tak człowiek siedzieć i patrzeć i dumać o niczym. Jeszcze może jakieś panino i bicchiere di vino i szczęście pełną gębą, znaczy ... FELICITÀ!


Znalazłam też zaczątek jeszcze jednego szlaku, prowadzącego do miejsca o bardzo zachęcającej nazwie... Femmina Morta (martwa kobieta). Myślę, że jest nawet kandydatka, która by się razem ze mną na taką wyprawę porwała, taka jedna, co to gdzie diabeł nie może tam ją pośle. O. co ty na to? Inspirujący cel, czyż nie? Czy my nie miałyśmy właśnie zasadzić się na anello 19? 


 Ze spraw przyziemnych.
Prace remontowe w Kamiennym Domu postępują. Drzwi odnowione, niektóre okna i okiennice. Dziś w końcu przyjdzie murarz i zabierze się za komin, bo przecież gdzieś te kasztany muszę upiec. 
Tomek dalej zafascynowany szkołą, zgłębia tajniki nowych języków i radość ma z tego wielką. Radość jest podwójna, bo klasowe znajomości zacieśniają się coraz bardziej, a atmosfera w szkole wciąż przyjemna.
Mikołaj opowiada mi o Etruskach, Rzymianach, całej starożytnej sztuce i wciąż tęskni za bratem... Po szkole jednak łapie rower i do kolacji włóczy się gdzieś z przyjaciółmi. 

Ja "zakręciłam" siedem słoików z brzoskwiniową marmoladą. Do przerobienia jeszcze pół skrzynki. Cebulki miałam zamarynować i ciasto w końcu bym dzieciom upiekła. Coś bym jeszcze zrobiła, bo nosi mnie od tego "niewychodzenia, a po popatrzeniu na góry i szlaki jeszcze bardziej.

KIELISZEK WINA to po włosku BICCHIERE DI VINO (wym. bikkiere di wino)

brzoskwinie

Przywileje

środa, września 26, 2018


Jednym z ulubionych momentów, na który czekam z utęsknieniem po zimie, jest rozpoczęcie prac w ogródku. Wystarczy dać mi łopatę, motykę, parę rękawic i sadzonki, bym poczuła się w euforii. Od razu świat wydaje mi się lepszy i piękniejszy. 
Przez te lata kiedy mieszkam w Toskanii nie skorzystałam jednak z pięknego przywileju. Przecież tu ogródki obsadza się też na zimę, bo warzywa sezonowe mamy w Italii cały rok! A zatem? 


Wyładowaliśmy bagażnik Rangera "zimowymi" sadzonkami, a wśród nich trzy rodzaje kapusty: verza, viola i cavolo nero. Kapusty w Kamiennym Domu jemy bardzo dużo i bardzo często, mam więc nadzieję, że pięknie wyrośnie. Poza tym na dokładkę kalafior i radicchio. Kusiły mnie jeszcze brokuły, ale ostatecznie spasowałam, na pierwszy eksperyment tyle wystarczy.
Posadziliśmy wszystko przy Santa Barbara, tam gdzie Mario już przekopał ziemię po lecie. Wciąż jeszcze pną się przy murze ogórki i dyndają na krzakach ostatnie pomidory. 
O wiele milej widzieć teraz zadbane grządki, niż gołą, burą ziemię...


Poza tym idzie jesień i nic już temu nie zaprzeczy. Wiatr rozhulał się w dolinie Lamone, zrywał lipom liście i strącał kasztany. I tak na stole w Kamiennym Domu wylądowały pierwsze w tym roku marroni. Ponoć sezon był dla nich znakomity i wcześniej niż zwykle  już powolutku zaczynają spadać. Razem z kasztanami Mario przyniósł też pudło dorodnych granatów i skrzynkę brzoskwiń. Czas więc na moje słynne risotto i na ciasto jesienne, a brzoskwiniami pachniał cały wtorek, bo w garnku bulgotała słodka marmolada. Ostatnie wspomnienie lata zamknięte w słoikach... Całkiem sporo mam tych toskańskich przywilejów. Nie umiem się dziś nawet boczyć na jesień, bo to nawet nie wypada przy tych wszystkich jej podarkach...
DOBREGO DNIA!


 PRZYWILEJ to po włosku PRIVILEGIO (wym. priwiledżio)

białe sukienki

Sukienki, pieczarki i cisza na "passo"

wtorek, września 25, 2018


W niedzielne popołudnie jeszcze nic nie zwiastowało drastycznej zmiany pogody. Świat wyglądał tak jakby wciąż u sterów było lato. Mario zadzwonił i spytał co robimy, czy jestem wolna, czy mam jakieś plany? Zaraz jak karabin maszynowy wystrzelałam z siebie listę obowiązków mniejszych i większych, tego z czym powinnam mniej lub bardziej pilnie się uporać, a na koniec dodałam: ALE DZIŚ NIE MAM OCHOTY TEGO ROBIĆ! (wybaczcie szczerość). 
- To wymyśl coś, jakiś cel - podłapał Mario. 
- Jestem tak zmęczona, że nie mam ochoty nawet wymyślać. Przecież od kilku miesięcy wymyślam i organizuję tylko dla innych, marzę o tym, by ktoś zorganizował coś dla mnie. 
Mario chwilę musiał pomyśleć, a potem zapytał:
- A może zobaczymy czy są pieczarki na Passo della Peschiera?
- Bell'idea!!! 
Pomysł naprawdę bardzo mi się spodobał. Nie mam wielkich wymagań. Nauczyłam się nie mieć wielkich wymagań. A poza tym dzikie pieczarki są takie dobre, a na Passo della Peschiera tak ładnie!

passo della Peschiera, okolice Marradi

- Lepiej wyglądałaś w tej spódnicy jak spacerowałaś wśród maków...
- Ha! Dobre sobie! Chcesz porównywać maki z podeschniętymi liśćmi? Maki to zawsze maki ... Za pół roku znowu zakwitną.

"Którą sukienkę założyć?" - Taki miałam "poważny" dylemat, kiedy spojrzałam na meteo kwadracik z prognozami, kiedy zewsząd dochodziły wieści o rychłym załamaniu pogody. Wiedziałam, że to już ostatnie dni na paradowanie w letnich fatałaszkach, bo nawet jeśli wróci gorąc, to już powietrze nie to samo, pora nie ta, chciał nie chciał czas letnich sukienek w tym roku definitywnie przemija. 
Stałam przed szafą i wybierałam towarzyszki na dwa ostatnie gorące dni zupełnie jak na castingu, z powagą i wzruszeniem jakby chodziło o wybór nie wiem czego...
Ta! Ta w kwiaty kolorowe... Ta co Paw na targu w Faenzie kupił "od Chińczyka". Ta mi się z Mamą kojarzy, bo przecież i ona wtedy z nami była, a potem na spacer przed Tomka bierzmowaniem razem poszliśmy i ja właśnie tę sukienkę pamiętam z tamtego momentu... 
Z wyborem drugiej byłam przewidywalna. Nim jesień na dobre się rozgości chciałam jeszcze raz załopotać ulubioną "makową panienką"...

trekking alternatywny - spódnica makowa

- Spódnica i buciory.
- To przecież ja, czyż nie? 
- Da bosco e da riviera! 
- Z tą rivierą to w sumie nie wiem... Ale powiedzmy, że tak... 
Siadam pod dębem obok kępki cyklamenów. Na passo kompletna cisza... Nie słychać już cykad, trzmieli ani świerszczy... Tylko wiatr szumi w zmęczonych dębowych liściach...


Ps. Znalezionych pieczarek - sztuk 4. 

DA BOSCO E DA RIVIERA - dosłownie tłumacząc "do lasu i na rivierę", można powiedzieć, że to odpowiednik naszego "do tańca i do różańca". 

Florencja

Nowożeńcy we Florencji - czar poranka.

poniedziałek, września 24, 2018

ślubne zdjęcia we Florencji

I tak oto skończyło się lato, zaczęła jesień, skończył pracowity weekend, zaczął nowy tydzień. Ja poznałam fantastycznych ludzi, a nikon utrwalił kolejne szczęśliwe momenty... Drugi dzień sesji Nowożeńców minął nam we Florencji, gdzie dotarliśmy rankiem, kiedy słońce było jeszcze nisko, kiedy łagodne, miękkie światło dopiero wciskało się nieśmiało we florenckie uliczki i na słynne place...

fotograf Włochy - zdjęcia ślubne
fotograf Włochy zdjęcia ślubne

Ławeczki przy Duomo jeszcze wolne, ludzi przed fasadą garstka, przed Bramami Raju nikogo... Zamiast turystycznego gwaru, jednostajny rumor szczot samochodów myjących ulice, bary jeszcze puste, restauracje dopiero szykujące się do kolejnego pracowitego dnia. Kursujące od lokalu małe dostawczaki ze świeżym pieczywem, bistekkami i warzywami. Przy Santa Croce na schodach grupka ludzi, która zaraz podnosi się i znika gdzieś w głębi, dzika na Mercato Nuovo jeszcze nikt po nosie nie tarmosi, a za nim sprzedawcy dopiero wywieszają skórzane kurtki i torebki, jedwabne krawaty i kaszmirowe szale. 
Poranek we Florencji jest magiczny. Postanawiam, że muszę tu kiedyś przyjechać sama, żeby upolować niepopularne florenckie kadry. Wyruszę bardzo rano, złapię pierwszy pociąg i świt powitam w toskańskiej stolicy.

Fotograf we Włoszech - zdjęcia ślubne w Toskanii
fotograf we Włoszech
Fotograf we Włoszech - sesja ślubna we Florencji
Fotograf we Włoszech, zdjęcia ślubne we Florencji
Fotograf we Włoszech - sesja ślubna we Florencji
Fotograf ślubny we Włoszech - sesja ślubna
zdjęcia ślubne w Toskanii
zdjęcia ślubne w Toskanii
zdjęcia ślubne w Toskanii
zdjęcia ślubne w Toskanii
zdjęcia ślubne w Toskanii
zdjęcia ślubne w Toskanii

Czar cichego poranka pryska, kiedy docieramy do San Miniato. Słońce jest już wysoko. Żałuję, że nie wyjechaliśmy z Marradi jeszcze wcześniej. Choćby te pół godziny, zanim światło wypali dachy toskańskiej stolicy, a przed kościołem zaroi się od turystów. Swoją drogą mam wrażenie, że moje ukochane miejsce jakim jest właśnie San Miniato al Monte w ostatnim roku odkrywa coraz więcej ludzi. Coraz trudniej i tu spotkać ciszę, choć oczywiście jeszcze się zdarza. 


To był przepiękny dzień, upalny i roześmiany. Ostatni dzień lata. Agnieszce, Hubertowi i Kubie dziękuję za wspólny czas. A za każdym przechodniem powtórzę - AUGURI! VIVA GLI SPOSI! Słodkiego, miłego życia!

Przed nami ostatni wrześniowy tydzień w tym roku. Kiedy wieczorem kładliśmy się spać wicher hulał jak oszalały i byłam przekonana, że ranek powita nas już czysto jesiennie. Tymczasem termometr o 5.oo rano pokazał 21 stopni, zupełnie jakby lato nie zamknęło za sobą drzwi i zrobił się miły przeciąg... Dobrego dnia!

RANEK to po włosku IL MATTINO (wym. il mattino)