niedziela, września 30, 2012

 

Jeśli w Toskanii zima da się lubić, to wiosna tym bardziej! Pierwsze kwitnące drzewa owocowe widzieliśmy w ostatnich dniach lutego, ukwiecone gałązki przywoziliśmy do domu, aby definitywnie wypędzić zimę. Pamiętam jak do Casalucio przyjechaliśmy w marcu, pobocze drogi kolorowe było od prymulek, natomiast na przełomie kwietnia i maja fioletowo od irysów, kwiaty, które u nas raczej kupuje się w kwiaciarni, tam rosną naturalnie. To jest chyba pierwsza rzecz, która przychodzi mi na myśl, kiedy myślę o wiośnie w Toskanii - kwiaty, kwiaty, wszędzie kwiaty ... 

 

Ale żeby nie było tak słodko, wiosna toskańska również bywa kapryśna - kiedyś w marcu  zaskoczyła nas siedemdziesięcioma centymetrami śniegu, przysłowie w marcu jak w garncu - niestety i tu ma rację bytu:) Oczywiście mówię o "naszych" górach, bo w sercu Toskanii wiosna jest bardziej stabilna i raczej takich niespodzianek nie robi, różnice temperatur pomiędzy jednym miejscem a drugim są zadziwiające. Kiedy u nas była zimnica z hałdami śniegu w Rosignano nad morzem świeciło cudowne, wiosenne słońce i temperatura wynosiła 17 stopni. 

marzec 2010 Palazzuolo
ten sam marzec Rosignano

27 marca 2011
Znów cichy poranek z kawą, rozpalam w kominku ale bardziej z przyzwyczajenia, dla nastroju niż dla ciepła. Jednocześnie otwieram drzwi na oścież aby posłuchać ptaków, które dają koncert na powitanie wiosny, bo nie mam żadnych wątpliwości - przyszła PRIMAVERA. Dziś w nocy czas został przestawiony na letni, więc teraz jest pewnie 8.00. Trawnik przed domem jest aż biały od stokrotek, już nie mogę się doczekać kiedy wszyscy wstaną i będą mogli również podziwiać ten nieprawdopodobny spektakl za oknem, bo w mieście tego zobaczyć nie sposób.
 
maj...

sobota, września 29, 2012


Pierwszy raz do Florencji pojechałam latem, był upalny, skwierczący lipiec i o ile pod względem architektonicznym, wizualnym spodobała mi się bardzo to pod każdym innym już mniej. O niebo wolałam chociażby jej główną rywalkę - Sienę. Ale jak wiele zależy od tego w jaki sposób, wg jakiego "klucza" dane miejsce się zwiedza... Potrzebowałam trochę czasu, aby pokochać Florencję, aby się do niej przekonać. W głównej mierze przyczyniły się do tego opowieści Mario, który spędził tam kawał swojego życia i opowiedział mi o mieście, które właściwie już nie istnieje.

 

z opowieści Mario:
Przeprowadziłem się do Florencji kiedy miałem 13 lat, to był krok milowy dla chłopaka z takiej mieściny jak Marradi. Zamieszkałem z moją ciotką, była niesamowicie piękną kobietą, uwielbiałem pokazywać się z nią na ulicy, wszyscy mi zazdrościli.... Mieszkaliśmy na ostatnim piętrze, pamiętam jeden z najbardziej smutnych momentów tego miasta, byłem w mieszkaniu  kiedy usłyszałem dziwny hałas. Wyjrzałem przez okno, to co zobaczyłem było straszne. Ulicami płynęła rwąca rzeka, był 1966 rok, Arno wystąpiło z brzegów i zalało Florencję...

Arno
- Znasz bar Giubbe Rosse? 
- Nie, a powinnam? 
- Nie wiem, ale jako fascynatka literatury chyba powinnaś.
- Opowiedz mi!
- Giubbe Rosse to słynny, historyczny bar na Piazza della Repubblica, był to chyba najbardziej znany lokal w Italii w XX wieku, a znany był z tego, że tam spotykali się najwięksi artyści, przedstawiciele różnych nurtów literackich...

Florencja zmieniła się bardzo przez ostatnie 40 lat, to normalne, jak wszystko co nas otacza. Teraz kiedy spacerujemy jej ulicami, nie rozpoznaję tych sklepów, barów, wszystko jest inne, nawet hałasy. Za moich czasów słychać było głównie stukot końskich kopyt po bruku...


Kiedy zamieszkałem we Florencji znalazłem pracę jako pomocnik u pewnego fotografa, miał swój zakład niedaleko Ponte Vecchio. To było moje pierwsze bliższe spotkanie z fotografią. On był prawdziwym artystą, jego wizja artystyczna była bliższa naszym czasom, nie robił zdjęć charakterystycznych dla tamtej epoki. Wtedy właśnie zacząłem interesować się fotografią...

Mikołaj w La Specola
 
Ostatni raz byliśmy we Florencji w styczniu tego roku i była to wycieczka dość nietypowa, bo głównym jej punktem było muzeum historii naturalnej La Specola. Zdumiewające miejsce, wrażenie robił już sam budynek i forma w jakiej przedstawione były eksponaty, tak różne od interaktywnych współczesnych muzeów i wystaw. Dzieci jak zaczarowane oglądały gabloty ze zwierzętami, albo przekrój kobiety w poszczególnych etapach ciąży. Bardzo pouczające!  Po części dedykowanej dzieciom poszliśmy na główny targ Florencji, a zdjęcia z tego miejsca już tu przy innej okazji publikowałam, świńskie uszy, świńskie mózgi i flaki, z których robi się najsłynniejsze tu danie - czyli trippę. Usiedliśmy między innymi Florentyńczykami przy długich ławach i zajadaliśmy ją z plastikowych talerzy tak jak oni, popijając czerwone, domowe wino... 

nawet grafiti we Florencji jest poetyckie


Turyści przed Santa Maria del Fiore
przerwa na kawę
Co za szyk! (foto by Piotr Czaja czyli mój brat)
Nie chcę być tak egzaltowana jak Kora w pewnym rozrywkowym programie, ale wybaczcie samo mi się nasuwa ... kocham... kocham... kocham...  

foto by Piotr Czaja

piątek, września 28, 2012

 

To już trzeci rok się zaczyna kiedy jesteśmy w Casalucio, czyli jedną nogą u siebie, a mnie się wydaje jakby to było wczoraj. Oglądam zdjęcia i dopiero widzę, że to szmat czasu, jak wnętrze domu nabrało życia przez ten czas, jak je powoli zagraciliśmy, jak dzieci urosły i wydoroślały, jak Mario przybyło siwych włosów... 
Tak pisałam zimą  po naszym przyjeździe już "do siebie", moje pierwsze wrażenia uwieczniłam tradycyjnie na papierze, dziś odkurzam wygrzebane z dna szuflady notatki:

 Wyjeżdżając z Toskanii ostatniego dnia lipca pocieszałam się myślą, że już wkrótce, już za chwilę znów tu będę. Niestety wyjazd zaplanowany na wrzesień nie doszedł do skutku. Czekałam więc na październik i święto kasztanów, ale i tym razem niezbyt szczęśliwy splot wypadków zatrzymał nas w Warszawie. Było mi przykro, ale cóż ... siła wyższa. Postanowiłam jednak, że musimy odczynić złe uroki i dobrze zacząć Nowy Rok, dobrze znaczyło oczywiście w Italii. Tym sposobem 27 grudnia bladym, a raczej czarnym jeszcze świtem, na przekór zdrowemu rozsądkowi i wszelkim przeciwnościom losu, zapakowaliśmy samochód i ruszyliśmy w podróż. Mimo zimowej pory, mieliśmy szczęście, udało nam się pokonać dystans w 16 godzin, wieczorem już ogrzewaliśmy się przy kominku u Mario. Nazajutrz, zaraz po śniadaniu pojechaliśmy do naszych nowych gospodarzy dopełnić formalności i odebrać klucze do naszej posiadłości. O ile same formalności właściwie zakończyły się na pogawędce i piciu kawy o tyle później problemy zaczęły wyrastać jak spod ziemi! Udało nam się szczęśliwie pokonać ostatnie 100 metrów podjazdu do domu, choć droga jest bardzo stroma a do tego pokryta była resztkami zlodowaciałego śniegu. Kiedy wypakowaliśmy walizki, ogarnęła nas euforia, zaglądaliśmy w każdy kąt domu i poznawaliśmy go do nowa. Ponieważ to kamienny dom i dość długo stał zamknięty, w środku było jak w chłodni!  Syn gospodarzy Franco, który przyjechał z nami aby pokazać co, gdzie i jak, natychmiast wziął się za rozpalanie kominka, niestety cały dym zaczął wchodzić do mieszkania zamiast wychodzić kominem. Pootwieraliśmy okna, a od tego zrobiło się jeszcze zimniej.  Przytargałam więc z szafy wszelkie koce, kołdry i otuliłam nimi dzieci. Unieruchomione na kanapie przed telewizorem zajadały gorący, polski żurek, który w międzyczasie ugotowałam, podczas gdy panowie walczyli z ogrzewaniem, ponieważ i piec chyba w zmowie z kominkiem, odmówił współpracy. Czara się przelała dosłownie i w przenośni, gdy spod zlewu zaczęła wyciekać woda. To już skutecznie zgasiło nasz entuzjazm. Franco patrzył na nas przestraszony, pewny, że za chwilę zwiniemy manatki i wrócimy do Polski. Zapewniał nas, że wszelkie usterki naprawią w ciągu jednego dnia. Zebraliśmy więc podręczne rzeczy i z podkulonym ogonem wróciliśmy do Mario. Na szczęście następnego dnia wszystko działało tak jak należy, jedynie kominek jeszcze przez kilka dni kaprysił, wyrzucając na salon kłęby dymu.      



 

czwartek, września 27, 2012

duma Ravenny
Czasem to, o czym chciałabym napisać przychodzi spontanicznie, czasem wyciągam stare zapiski, przeglądam, poprawiam i publikuję, bo chcę się czymś tam podzielić. Jednak bywają takie momenty kiedy myślę sobie - o matko nie pisałam jeszcze o tym i tamtym, i chciałabym wszystko na raz, a na koniec i tak nie wiem od czego zacząć. Tak jak dziś, kiedy siedzę bezmyślnie i gapię się w monitor, oglądam zdjęcia, uśmiecham się sama do siebie i mówię do Pawła - nie wiem o czym pisać. A ten się tylko śmieje i mówi - o Monte Lavane napisz. - A dobry pomysł - dziś mogę pisać o tym i zaczynam, ale po dwóch zdaniach, pytam -  a czy ja już przypadkiem o Monte Lavane nie pisałam? No pewnie, że pisałam, o matko jakieś zioła na poprawę pamięci muszę sobie kupić!      
Tak czy inaczej wiele mam jeszcze do opowiedzenia, niektóre rzeczy odkładam na później, sama nie wiem czemu, nie pisałam jeszcze o Puglii, o moim ukochanym Polignano, o Ostuni, o Santa Maria di Leuca, nie pisałam o tym jak samochód staczał nam się w przepaść, o wycieczkach w inne ciekawe miejsca: o La Vernie, Pitigliano, Saturnii, o tym jak zestresowana przez godzinę próbowałam wydostać się z Bolognii, o tym jak nas oszukał miejscowy sprzedawca na wybrzeżu amalfitańskim, o Półwyspie Gargano, i tak mogę wyliczać bez końca. 



Dziś opowiem trochę o Rawennie, bo jeśli Romagna, o której pisałam nie leży na klasycznym szlaku turystycznym, to jasne jest, że i do Rawenny niewiele osób zagląda, a szkoda.
My też zawsze odkładaliśmy jej zwiedzanie na później i dopiero zimą tego roku, a właściwie już zeszłego, bo był to Sylwester, stwierdziliśmy, że to będzie ciekawy pomysł na spędzenie tego szczególnego dnia. Wybrzeże adriatyckie w tych okolicach, znane jest przede wszystkim z mgieł, zimą panuje tu przenikliwe zimno, choć temperatura raczej nie spada poniżej zera, ale za sprawą bagnistych terenów, którymi otoczone jest miasto i morza z drugiej strony, zimna wilgoć zdaje się przenikać aż do kości. 31 grudnia 2011 roku nie był na szczęście mglisty tylko bardzo słoneczny, jednak zimno dało się odczuć! Kiedy zajechaliśmy na miejsce, klasycznie przez jakiś czas szukaliśmy parkingu, kiedy już udało nam się szczęśliwie znaleźć miejsce, wzięliśmy bilecik i przezornie na innej karteczce zapisaliśmy też adres, żeby potem nie szukać samochodu do północy.

 
 

Ruszyliśmy "w miasto", na rynku było gwarno i kolorowo, karuzela dla dzieci, orkiestra w jednej osobie, pełno jeszcze bożonarodzeniowych straganów, ze słodkościami i z Befanami. Po krótkim spacerze tak zmarzliśmy, że postanowiliśmy zrobić przystanek na obiad aby rozgrzać się od środka. Całkiem przypadkiem trafiliśmy do bardzo ciekawej restauracji, tam pierwszy raz w życiu miałam okazję spróbować sera leżakującego w winie i o ile jego kolor nie wyglądał szczególnie apetycznie, to smak wynagradzał wszystko. Po obiedzie ruszyliśmy dalej, chcieliśmy w końcu zobaczyć słynne mozaiki, a jak czas pozwoli to również la tomba di Dante. Tu rozwodzić się nie będę, bo nie jestem żadnym historykiem sztuki, ten fragment wycieczki najlepiej opisują zdjęcia. Niewiarygodne cuda stworzone rękami ludzkimi, przed którymi człowiek staje z otwartą buzią, pokornie, cichutko, szeptem, wyraża zachwyty i nie może uwierzyć w to, co widzi. 

Befana

kościoły Rawenny

mozaikowy dywan




nieprawdopodobne cuda Ravenny



Kiedy już obejrzeliśmy mozaikowe dywany i obrazy, ruszyliśmy na poszukiwanie grobu Dantego, krążyliśmy i krążyliśmy i ogarniał nas pusty śmiech, bo wciąż wracaliśmy do punku wyjścia, aż od tego śmiechu zrobiło nam się ciepło i przyjemnie.

Gdzie my biedni turyści mamy iść?
 Poddaliśmy się w końcu i ruszyliśmy na poszukiwanie naszego samochodu, bo zaczynało się robić późno. I to był cyrk na kółkach, przypomina mi się Kubuś Puchatek i jego paradoks, można powiedzieć : im bardziej my szukaliśmy samochodu, tym bardziej samochodu nie było. Kręciliśmy się w kółko, a każda zagadnięta osoba wskazywała nam inny kierunek. Najpierw odesłano nas na via D. Alighieri, po czym okazało się, że ktoś źle spojrzał, nasz samochód został rzeczywiście na via Alighieri ale B. Alighieri. Oczywiście w końcu, śmiejąc się jak wariaci, nim zapadł zmrok, samochód znaleźliśmy . Wycieczkę mogliśmy zaliczyć do udanych:) Kiedy dotarliśmy do Lutirano przystanęliśmy na chwilę w domu naszych gospodarzy, aby życzyć im Felice Nuovo Anno i opowiedzieliśmy jak to Rawennę zwiedzaliśmy, gubiąc się kilka razy, co Luca ze śmiechem skomentował - "Nie wiedzieliście, że w Ravennie wszyscy się gubią?" No nie! Nie wiedzieliśmy, tego w  zwykłych przewodnikach nie piszą, ale teraz już wiemy, więc jeśli wybieracie się zwiedzać to wspaniałe miasto nie zapomnijcie o zestawie małego skauta:) 
  
wszystkie drogi prowadzą do domu...
      

środa, września 26, 2012

zimowa cisza
morwa w uśpieniu

Nie lubię zimy, nie znoszę chłodu, braku zieleni, krótkich dni, skutych lodem chodników i depresyjnych nastrojów. Zimę lubię w Toskanii. Co za niespodzianka!!! Po pierwsze - jest zdecydowanie krótsza, pamiętam nasz pierwszy wyjazd późnojesienny - 24 paździenika dzieci jeszcze spacerowały po morzu, podczas gdy w Polsce było już tylko kilka stopni na plusie. Po drugie - mrok zapada jakąś godzinę później niż w Polsce. Po trzecie - zieleń tak całkiem nie znika, czasem nawet jakiś mlecz się próbuje wystawić do słońca. Po czwarte i piąte - nie jest aż tak bardzo zimno, a kiedy do tego zawieje scirocco, robi się już bardzo przyjemnie, a dla mnie to całkiem nowe doświadczenie - wyjść w styczniu przed dom i poczuć na twarzy ciepłe podmuchy, a jeśli wtedy spadnie śnieg, to nie jest on biały tylko czerwony, bo scirocco przynosi pył znad Sahary. 

zimowe spacery
na "naszym" polu

odrobina zieleni w styczniu
Kiedy nie jestem damą
Kto dalej rzuci krowią kupą:)
widać, że rysunek przygotowany dzień wcześniej:)

Zieleń niemal bezczelna ze swoją jaskrawością w środku zimy:)
Za co jeszcze lubię toskańską zimę? Za górskie spacery bez obawy, że można spotkać żmiję, za pikniki wysoko w górach, gdzie latem z gorąca wytrzymać nie sposób, za ogniska, które dopiero zimą mają prawdziwy urok, za zawody w rzucaniu suchymi, krowimi plackami. Lubię ją też za to, że na chwilę mogę przestać być damą i biegać z chłopcami po polu ubłocona po kostki, nie zważając na to jak wyglądam. I wszechobecne w styczniu Befany kocham, i Florencję, bo upałem nie męczy, a rozgrzewa trippą na targu. I ciszę kocham, i nostalgię dookoła, i posezonowe uśpienie.

piknik na Gamognii
Również moje podniebienie kocha się w zimowej Toskanii... bo jest panettone, są sery z nutą truflową, karnawałowe słodkości i vin brule' - tak, tak -  nie my jedni mamy grzane wino!
Florencja w styczniu zaprasza na grzane wino:)
Jednak najmilsze zimą w Toskanii jest trzaskanie ognia w kominku i jego ciepło, którym wypełnia się "mój" kamienny dom. Rozgrzewa nie tylko ciało ale i duszę. Chciałabym uniknąć patosu i górnolotnych wyrażeń, ale jest coś mistycznego w ogniu, jakaś pierwotna stabilizacja, spokój i siła, które dają mi niesamowite poczucie bezpieczeństwa...