marzenia

Pewien niedzielny wieczór ostatniego dnia lipca.

piątek, lipca 31, 2015


Jeszcze mnie nie ma, ale moja Mama już zwija się z bólu. Rozklekotaną nyską wiozą ją do szpitala bielańskiego. Urodzę się po 21.00, w niedzielny wieczór ostatniego dnia lipca, w sam środek wakacji. Lenistwo mam w gwiazdach zapisane - tak nie raz mówiła Mama, ale chyba to akurat określenie już dawno się zdezaktualizowało. 


Dziś to tak naprawdę święto mojej Mamy - trzydzieści osiem lat matkowania, wyczekiwanego matkowania! Pewnie sama nie może w to uwierzyć i zastanawia się, gdzie te lata się podziały. Byłam ślicznym i łatwym w obsłudze niemowlakiem w lazurowym dzierganym ubranku, potem słodką acz charakterną dziewczynką w warkoczykach, a na koniec dorosłam, zbuntowałam się i zafundowałam Mamie całą paletę atrakcji wychowawczych. Dziś dziękuję jej za to, że uszanowała wszystkie moje decyzje, nawet te najbardziej kretyńskie. Chyba nigdy nie miała odwagi radykalnie czegokolwiek mi zabronić. Wiedziała, że nie ma sensu odwodzić mnie od raz poczynionych planów. Od zawsze byłam typem niezależnym, odkąd pamiętam, wiecznie szłam pod prąd.
Myślę, że najtrudniejsze dla Mamy okazało się zaakceptowanie mojej ostatniej decyzji, ale mam nadzieję, że rozumie i szanuje tę moją pogoń za szczęściem i że sama widzi, że już w żadnym innym miejscu niż to, w którym jestem teraz szczęśliwa być nie umiem. Dziękuję Mamo! 



38 lat to jeszcze nie czas na podsumowania. Cyfra taka jakaś nijaka, ale dobrze mi z nią, lubię moje lata, uwielbiam! Teraz właśnie czuję się silniejsza, nawet jeśli problemami mogłabym obdzielić cały pułk, to teraz jest właśnie ten moment, kiedy czuję, że mogę.  I choć życie wcale mnie nie rozpieszczało, osiągnięć też żadnych nie mam, to nie narzekam, bo mam dwóch najwspanialszych synów na świecie i udało mi się spełnić moje szalone i irracjonalne marzenie o życiu w Marradi. To nie byle co!
Marzeń mam jeszcze dużo - takich całkiem przyzmiemnych, jak chociażby stare zabytkowe biurko do pracy, nowy obiektyw do aparatu, własny mały, rozklekotany samochodzik albo przyjęcie niespodzianka, którego nigdy nie miałam, sporo mam marzeń ciut większych jak podróż na Sycylię albo długi rejs wzdłuż całego Półwyspu Apenińskiego, kilka mam marzeń w zasadzie nierealnych, jak na przykład wydanie swojej książki, czy własne b&b. I na koniec -  jedno największe, to marzenie rangi podróży na księżyc albo wygranej w superenalotto - marzenie, które nakręca mnie każdego dnia - marzenie o Kamiennym Domu. 


Ale dziś tak przyziemnie życzę sobie przede wszystkim zdrowia - i mnie i mojej rodzinie, bo nie ma nic ważniejszego ponad to! Chciałabym w pełni sił dożyć 100 lat. Być jak te figlarne włoskie nonne (babcie)  i opowiadać wnukom, jakie ja to życie miałam boskie!

LATA to znaczy ANNI (wym. anni)

kwiaty

Przedwczesna tęsknota

czwartek, lipca 30, 2015


Każdego dnia zamykam lato w słoikach. Kroję, gotuję, przecieram. Desperacko staram się zatrzymać jego smak i zapach. Dopada mnie coraz silniej melancholia "środka". Kończy się lipiec, a to oznacza, że jesteśmy na wakacyjnym półmetku. Nic nie poradzę na to, że druga połowa lata biegnie zdecydowanie szybciej. No sami powiedzcie czy tak nie jest? Na samą myśl robi mi się najzwyczajniej smutno, tym bardziej, że w tym roku będzie za kim płakać, bo lato w Toskanii jest wyjątkowo piękne!! 
I jak sobie pomyślę, że od soboty już sierpień w kalendarzu i że zaraz pewnie zawisną transparenty informujące o kasztanowej sagrze.... A przecież brzoskwinie dopiero co kwitły, zalewały różowością całą Romagnę, a tu już w tych moich słoikach ich słodycz zatrzymuję. Pomidory sadziłam "przedwczoraj" i nim się obejrzałam w spiżarce stoi rząd słoików napełnionych polpą, a z każdym dniem dostawiam następne. 



Może to wszystko, ta nagła nostalgia przygnana została przez szalony wiatr, który od kilku dni targa krzesłami na tarasie, tarmosi glicine, trzaska okiennicami. Może to on przywiał myśli nie takie, zasiał niepokój. Sama nie wiem skąd to we mnie? Przecież wciąż tak pięknie dookoła, wciąż ciepło, a nawet gorąco, wciąż festa goni festę i dni jeszcze długie i do szkoły daleko ... Wciąż króluje najprawdziwsze lato ...
Jednak ja już za nim tęsknię! Za zapachem lip, za dziecięcą euforią, kiedy kończy się szkoła, za ginestre, które jeszcze tu i ówdzie migają kolorem, za czerwcem, za makami, za zbożem przetykanym złotymi refleksami. I choć jesień w Toskanii jest być może najpiękniejszą porą roku, to jakby nie było, za nią ciągnie się zima...






A może to nie wiatr, może to te drzewa obsypane różowym kwieciem, o których nazwie nie mam pojęcia. Stoją wzdłuż ulic, tworząc bajkowe szpalery. Pięknie wyglądają i niby nic do nich nie mam, ale... Pamiętam mój pierwszy wrzesień w Marradi, kiedy prowadziłam chłopców do szkoły, pamiętam ciepło, pamiętam radość z podjętej decyzji i pamiętam odblaskowe plecaki, które migały wśród różowych kwiatów... 
Zapachiało mi wrześniem...

RÓŻOWY to po włosku ROSA (wym. roza)

ksiązki

Staff i "sycylijskie chianti"

środa, lipca 29, 2015


- Skąd ma pani tę książkę? - pytam obracając w rękach tomik w płóciennej oprawie.
- Jaką? - właścicielka straganu patrzy na mnie pytająco.
- Tę! Poezje Leopolda Staffa i to jeszcze po polsku - pokazuję z dumą - To jeden z ważniejszych polskich poetów.
- Nie mam pojęcia jak się u mnie znalazła - kobieta wzrusza ramionami.
- W każdym razie bardzo mi miło. To niezwyczajne znaleźć taką książkę na toskańskim mercatino.
Wertuję tomik, czytam na chybił trafił kilka utworów, po czym odkładam na miejsce prosząc przy tym o zgodę na zdjęcie. Takie spotkanie muszę absolutnie uwiecznić! Mam nadzieję, że Staff trafi w dobre ręce.  



W pewne popołudnie chłopcy wychodzą do biblioteki.
- Weźcie coś dla mnie proszę!
- Ale co? - pytają zdezorientowani.
- Coś ładnego, ciekawego...
- Ojej! - Przewracają zgodnie oczami - ale skąd my mamy wiedzieć co ty lubisz?
No racja! Skąd niby mają wiedzieć.
- To poproście o pomoc panią bibliotekarkę - zarządzam. - Powiedzcie, że wasza mama jest ostatnio strasznie, ale to strasznie zmęczona i chętnie przeczytałaby jakąś porywającą historię, ale też nie bardzo wymagającą. Ot dobrą lekturę do poleżenia chwilę nad rzeką.
Chłopcy nie są przekonani.
- Ale o czym ma być? - docieka Tomek.
- Hmm sama nie wiem... Może o życiu, o miłości, może jakaś saga? - nie jestem oryginalna. 
Po godzinie wrócili.


Przejęci położyli na stole typową "kobiecą" (nie lubię tego określenia) literaturę. Wyznania Gejszy - nie czytałam, ale było głośno, więc jestem ciekawa. Warto? 
Druga to Rosso corallo Svevy Casati Modignani - w Polsce coś tej autorki wydano, ale nie znam, nie miałam do czynienia, więc opinii też chętnie wysłucham! Podejrzewam, że to zwykłe romasidło, ale przecież sama tego chciałam!


Cokolwiek by to nie było - na pewno będzie lepsze od GNIOTA, za którego czytanie się ostatnio zabrałam. Przepraszam, za określenie, ale to i tak kulturalne pohamowanie się z mojej strony, aby nie być jeszcze bardziej dosadną i bezlitosną w ocenie. 
Zacznę od tego, że życia bez książek sobie nie wyobrażam. Czytanie to jedna z podstawowych czynności, bez których życia być nie może. Nie zmienia to faktu, że ostatnio ku mojej rozpaczy, to czytanie, z racji zmęczenia i niewyspania nieco podupadło. Źle mi z takim stanem rzeczy, bo "nieczytanie" to trochę jak nie mycie się. Brak higieny umysłu! 
Dawno temu, na samym początku mojej włoskiej fiksacji kupowałam wszystkie książki, gdzie choćby nawet tylko w tle pojawiała się Italia. Tym sposobem znalazłam się w posiadaniu "zacnej" powieści W stylu Valentine. Chyba już wtedy zorientowałam się, że za bardzo obniżyłam loty i książka wylądowała na półce. Jednak ostatnio, tak jak pisałam, jestem nieco zmęczona. Hmm.. może nawet tak zmęczona i zapracowana jak nigdy i by reaktywować to moje nałogowe czytanie, postanowiłam zacząć od czegoś leciutkiego, leciuteńkiego... 
Nie spodziewałam się oczywiście wielkich doznań literackich, ale myślałam też, że są pewne granice przyzwoitości. A teraz nie wiem jak wydawcom nie wstyd ... 
Kiedy doszłam do momentu, w którym bohaterka pije SYCYLIJCKIE CHIANTI opadły mi ... wszystko mi opadło! To już coś więcej niż ignorancja...
- Chodźcie coś wam przeczytam - zawołałam chłopców.
Przeczytałam, a reakcja była natychmiastowa:
- Mamusiu ale przecież Chianti jest w Toskanii.
- No masz! Też mi się tak wydawało!

ROMANZO to znaczy POWIEŚĆ (wym. romanco)

Cajun

Marradyjskie piwa odkrywanie

wtorek, lipca 28, 2015


Czy wiecie, że piwo narodziło się w Mezopotamii 6000 lat temu? A wiecie też, że do Europy sprowadzili je Etruskowie? Że było używana jako środek płatniczy, składane w darze bogom i opiewane przez poetów? Ja nie wiedziałam dopóki w pewne popołudnie nie zawitałam do marradyjskiego browaru. I choć Toskania, nijak z piwem się nie kojarzy, to jednak warto pamiętać, że będąc w okolicach Marradi, na szklaneczkę tego trunku trzeba się koniecznie zatrzymać.


Gianfranco i Walter, ludzie z ogromną pasją, dla tego co robią swtorzyli marradyjski browar Cajun, którego znakiem są nożyczki, jako symbol odcięcia się od wielkiego przemysłu. Tutaj bowiem piwo jest wytwarzane tradycyjnymi metodami, powoli, niefiltrowane i niepasteryzowane. I choć ja sama zdecydowanie wolę kieliszek napełniać winem, to muszę przyznać, że birra Cajun to prawdziwy majstersztyk. W czasie ostatniej wizyty, Gianfranco po moich deklaracjach, że jeżeli już mam pić piwo, to ma być ono piwem, ze swoją goryczką, a nie żadnymi słodkimi dodatkami, poczęstował mnie najnowszym "dziełem" - piwem z aromatem kawy. Absoltutnie wspaniałe! Obecnie w fazie testowej - mam nadzieję, że dołączy do stałych klasyków jak Cecca czy piwo kasztanowe. 


Kiedy popijałam moje kawowe piwo, Gianfranco opowiadał mi o historii marki, o planach, o nowych smakach, tłumaczył proces fermentacji, wyjaśniał różnice pomiędzy małą butelką a dużą i przedstawiał kolejne gatunki piwa. Rozmowa z człowiekiem tak pełnym pasji i miłości dla tego co robi była prawdziwą przyjemnością. Urzekło mnie podejście do sztuki warzenia piwa, którego proces fermentacji w Cajun trwa od 30 do 90 dni, bo jak twierdzą Walter i Gianfranco - "lepiej się nie spieszyć, przynajmniej przy stole..."
Za to właśnie uwielbiam włoskie podejście do kwestii smaków!


NON AVERE FRETTA to znaczy NIE SPIESZYĆ SIĘ (wym. non awere fretta)

Mugello

Toskańska nożownia

poniedziałek, lipca 27, 2015


- To gdzie jedziemy?
- hmmm... nie wiem...
- To chodźmy do baru na kawę, na lody, może się w tym czasie jakiś pomysł urodzi,
- Chodźmy.


Siedzimy na ławeczce emerytów na placu, chłopcy dojadają lody, a pomysłu jak nie było, tak nie ma.
Wsiadamy w końcu do samochodu i Mario rusza w kieunku Faenzy.
- To gdzie jedziemy?
- Nie wiem.
- Może San Martino?
- Monteromano?
- Eee.
....


- A Sambuca?
- Sambuca jest dobra na wszystko, tylko to w przeciwnym kierunku.
- ....
.....

- Wciąż jedziemy w przeciwnym kierunku.
- Zawracam?
- Jeśli Sambuca to raczej tak.
- Gdzie jedziemy? - pytają chłopcy.
- Na Sambucę. Tam gdzie ostatnio rzucaliście kamienie w przepaść.
- O fajnie!
....


- Byłaś kiedyś w Scarperii?
- Nie, nigdy.
- To co? Scarperia?
- Chłopcy jednak Scarperia.
....

- Z noży słynie.
- Co?
- No Scarperia.


Tak nas słucham i myślę sobie, że znów prowadzimy dialog godny "Rejsu". Ale jakby nie było, cieszę się jak wariat. Choć uwielbiam i Monteromano i Sambucę, to jednak nowe miejsce jest zawsze ciekawsze! A na Scarperię czaiłam się już wiele razy. To kolejne mugellańskie miasteczko, leżące na łagodnych pagórkach pomiędzy Firenzuolą, a Borgo San Lorenzo. Jej fortezę podziwiałam na zdjęciach setki razy, teraz czas na konfrontację z rzecywistością.
Oto ona! Piękne niedzielne popołudnie. Swojsko, słonecznie, w leniwym rytmie...


Mario miał rację, noże są w Scarperii na każdym kroku, każdy producent - rzemieślnik ma swoją legendę, każdy sklep swoje tradycje i długą historię! Widać, że z produkcji noży miasteczko było sławne już w dawnych czasach!



A sama Scarperia... Pierwotnie od znajdującej się tu fortyfikacji nazwana Castello di San Barnaba. Położona wśród łagodnych pagórków Mugello, gdzie ślady osadzania się ludzi sięgają czasów rzymskich i etruskich. Miasteczko ze starymi kościołami, których wiek liczony jest w setkach, z Palazzo dei Vicari z XIV wieku, z małymi barami, enotecami, z Villą il Torrino, powstałą na jednym z rogów miejskich murów, z magicznym typowo włoskim ogrodem i wiekowymi drzewami. To wszystko sprawia, że warto tu wstąpić. Idealne miesjce na jednodniową wycieczkę, wolne od tłumów i turystycznej tandety. Stąd też można ruszyć dalej w stronę wyższego Mugello, do Firenzuoli, do Palazzuolo, do Marradi ...  


COLTELLO to oczywiście znaczy NÓŻ (wym. koltello)