Dom z kamienia

Kwiatowe marca pożegnanie

piątek, marca 31, 2017


Kolorowe obrazy nakładają się na siebie. Zarówno w życiu jak i w witrynie Sandry. Ktoś przeszedł, przystanął, przejechał, samochód, rower, skuter, ktoś z dzieckiem, z psem, z zakupami. Gdzieś tam nawet mój obiektyw przyczajony, zamaskowany, stara się być niewidoczny... A to wszystko w kolorach, w kwiatach, w dekoracjach wielkanocnych, które wraz z rzędami pstrokato przystrojonych bab zapowiadają zbliżające się święta. 


Zdaje się jakby wczoraj światło dla marca zapłonęło, a tu nie wiadomo kiedy - szast prast marzec przeleciał. Dziś podbija ostatnią obecność na kartce w kalendarzu i zaraz miejsca ustąpi kwietniowi. 
Tymczasem stragany coraz gęściej zaczynają wypełniać się kwiatami, jeszcze nieśmiało, jeszcze bez rozmachu, ale już coraz bardziej kolorowo, różnorodnie, pachnąco… Tak bardzo lubię ten moment.


Do Marradi zawitali pierwsi wiosenni Goście. Zostawieni na chwilę bez opieki, tak mnie oto  pięknie, kwietnie "urządzili":) Wystarczyło tylko na dłuższą chwilę zostawić ich samych:


Część straganu Sandry, który rano fotografowałam, przed wieczorem znalazła się w moim ogródku. U stóp glicine, w podobnych do niego barwach, czyli moich ulubionych różach i fioletach, przysiadły nowe kwiaty. Tak to jest, kiedy Dom z Kamienia odwiedzają ogrodniczki. Bardzo dziękuję!


A dziś czeka na nas… Chianti i dużo spraw do załatwienia. Mam nadzieję, że to będzie dobry dzień i Wam też tego życzę!

***
- Szybko ten tydzień przeleciał - mówi Tomek przecierając zaspane oczy.
- Nie tylko ten tydzień, ale cały miesiąc. Jutro już kwiecień!
- Kwiecień…? - zapalają mu się w oczach chochliki. 
- Tak, tak, pesce d'aprile!
- A czy w Polsce prima aprilis był wczoraj? - wtrąca się nieprzytomnie Mikołaj.
- Jak wczoraj??? Mikołajku!!!
- Aaa no tak

WCZORAJ to po włosku IERI (wym. jeri)

improwizacja

Verne, podróże i teatr

czwartek, marca 30, 2017


- Mamusiu lubisz Juliusza Verne? - pyta Tomek mrużąc oczy.
Siedzimy sobie na tarasie. Poobiednia chwila relaksu. Słońce bierze w objęcia całą Toskanię, nas też. Jest tak pięknie, tak ciepło, że słów brak! 
- Wiesz co... szczerze mówiąc - nie bardzo, nigdy nie przepadałam za jego książkami. 
- A ja uwielbiam - delikatnie przesuwa dłoń po kolorowej okładce "Cinque settimane in pallone".
- To dobrze, przecież to klasyka przygodowo - podróżniczej literatury, nie musi nam się podobać to samo. 
- Tą sobie wypożyczyłem, ale w domu mamy chyba "Dzieci Kapitana Granta" i "Wyprawa do wnętrza ziemi"?
- A "20.000 mil podmorskiej żeglugi?" 
- Chyba nie, trzeba sprawdzić.



- Chciałabyś polecieć balonem nad Afryką?
- Nie wiem... Nie wiem, czy bym się nie bała… Ale może tak, chyba tak…
- Ja bardzo bym chciał. 

***
- Przyjdziesz zobaczyć w niedzielę, moją improwizację teatralną? 
- Oczywiście! Jak mogłabym nie przyjść, czy kiedykolwiek opuściłam jakiekolwiek z waszych poczynań?
- No nie… A tobie podobałoby się improwizować w teatrze?
- Żartujesz chyba! Teatr uwielbiam, ale już na samą myśl o scenie i publicznym występie, ściska mnie w żołądku, a co dopiero improwizacja! A ty? Nie boisz się? To znaczy - nie jesteś stremowany?
- Nie! Uwielbiam to! To zabawne!
- Ja tylko w życiu umiem improwizować, ha! Dochodzę niemal do perfekcji…

Dzieciaki z klas scuola media przygotowują na niedzielną festa di primavera teatralne improwizacje. Na próbne skecze w teatrze stawili się zainteresowani sceną, więc oczywiście Tomka nie mogło zabraknąć. Na samo hasło "teatr" już od dawna rozpromieniał się tak, że aż łuna od niego biła. Kiedy w poniedziałek wrócił z próby, emocje sięgały zenitu, euforia, radość, pasja. 


Tomek chowa głowę w cieniu, słońce jest naprawdę gorące. Zostawiam go z balonami, Afrykami i podróżami w nieznane, a sama wracam do prozaicznych zajęć. Marcowi Goście nadjeżdżają, a tyle jeszcze do zrobienia! Najbliższe dni znów zapowiadają się bardzo intensywnie. 
Dobrego "przedweekendu"! 

BALON to MONGOLFIERA (choć w tytule książki PALLONE, wym. mongolfiera)

Dom z kamienia

Życie codzienne w obrazkach

środa, marca 29, 2017


Nie mam swojego Kamiennego Domu. Jestem realistką i wiem, że jeszcze długo przyjdzie mi na niego czekać. Tak czy inaczej dobrze jest tak jak jest, nie można mieć wszystkiego od razu.   Jak to było? Nie chodzi o to by złapać króliczka, tylko by go gonić… Żarty żartami, mam nadzieję, że ja mojego złapię nim dopadnie mnie starość. 
Tymczasem chętnie odwiedzam inne kamienne domy, domy moich przyjaciół. Domy zawsze przede mną otwarte… To są momenty wypełnione ciekawymi rozmowami, swojskimi smakami, momenty w ciągu dnia, kiedy czas na chwilę zwalnia… Momenty, które wprawiają w dobry humor, które są wytchnieniem. Oddycham wtedy spokojniej, a przy tym też często tak wiele się uczę. Wciąż się uczę... 


Kiedy sadzić czosnek, cebulę, co to jest zły i dobry księżyc, słucham opowieści o wilkach, lisach i borsukach, o tym jak rozsadzać pomidory, marynować cebulę i zrobić domową pancettę. Słucham uważnie, skupiona, zafascynowana, ani jedno słowo nie może wymknąć się z mojej pamięci...


I o Norci słucham relacji bezpośredniej, o strasznym upadku, o niszczycielskiej naturze, o dramacie ludzi, o truflach, o rzeźnikach … No właśnie! O rzeźnikach! Kolejna nauka! Norcia słynna jest już od średniowiecza z wieprzowiny. Rzeźnicy z Norci znani byli w całych Włoszech, jako najlepsi w swoim fachu. Rzeźnik sprawiający wieprzowe mięso to właśnie  norcino!
Dostałam w prezencie prawdziwe lokalne guanciale! Niech nikt nie krzyczy, że tłuste! Ma być tłuste! Aromatycznie, bezwstydnie, swojsko tłuste! Pyszne! Nie wiem czy wiecie, ale prawdziwa carbonara czy amatriciana nie powinny być przygotowywane z pancettą, tylko właśnie z guanciale (część policzka świni, podgardle). 
Takie to miałam miłe popołudnie. Wciąż cieszą mnie te chwile, tak samo jak kiedyś, jak na początku, a może dziś nawet bardziej... 



- Widziałaś?
- Co? 
- Ale ładny obrazek!
- Jaki?
- Klikasz na tym telefonie i świat ci ucieka.
- Nie klikam dla zabawy, na lekcję się umawiam! Co było?
- Starszy człowiek z jakimiś gałęziami, z plecakiem, jak na starych obrazkach.
- Oj!!! Nie widziałam! - Magda! Staruszek mi przez nasze klikanie umknął! Twoja wina! - żartuję sobie w myślach:)
- Zawrócić?
- Oczywiście!
Zawracamy, a kto w Marradi był, ten wie, że by wykonać manewr praktycznie trzeba przejechać przez całe centrum miasteczka, ale … czego się nie robi dla zdjęcia, dla jednego kadru!    


Może ktoś znów pomyśli, że zwariowałam, może patrząc obiektywnie nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Może to znowu ja dopatruję się niezwykłości i piękna, nawet tam gdzie go nie ma…
W każdym razie Mario miał rację. Ten staruszek wzruszył i mnie, tak codzienny i zarazem tak niecodzienny obrazek z życia toskańskiej prowincji… 

WYTCHNIENIE, ULGA to po włosku SOLLIEVO (wym. solliewo)

chiesa in Pereta

Chiesa in Pereta - burzliwe dzieje.

wtorek, marca 28, 2017


Maleńki kościółek oglądałam z daleka już wiele razy, ale sugerując się brakiem "brązowej" tabliczki, które w Italii zwykle oznaczają punkty warte uwagi, nigdy nie pofatygowałam się, by przyjrzeć mu się z bliska. Dopiero w niedzielę wracając z Monte Busca, patrząc na majaczącą na pagórku samotną dzwonnicę, będącą częścią sielskiego wiosennego krajobrazu, postanowiliśmy zjechać z głównej drogi…


Okazało się, że tabliczka i to nawet dosyć oryginalna była, ale tak schowana, tak nieszczęśliwie ustawiona, że z głównej trasy praktycznie nie do wypatrzenia. 
Do kościoła "Pereta" prowadziła droga jak z toskańskich pocztówek albo raczej jak ze starych włoskich filmów - obsadzona cyprysami, wiejska i skromna, bez nadęcia, z drzewami bardziej pękatymi niż strzelistymi, jakby tą drobną różnicą w sylwetce chciały zaznaczyć, że jesteśmy w Romgnii.


Po tych kilku latach spędzonych w Italii, najpierw jako turystka, potem mieszkanka, nauczyłam się wielu rzeczy i nie mam teraz na myśli moich ostatnich przechwałek o machaniu łopatą i przepychaniu rury, tym razem chodzi o ambitniejsze kwestie. Moja wiedza w zakresie sztuki, historii i kultury zdecydowanie się pogłębiła.  


Oceniłam, że kościół nie jest budynkiem bardzo starym, bo jak już nie raz pisałam - w Italii 100 - 200  lat to tyle co nic. Zastanawiały jedynie przybudówki wyraźnie odcinające się wiekiem od samej świątyni. 


- Otwarte?
- Nie, zamknięte. Ale tu jest dziurka, przez którą widać środek - Mikołaj stał przyklejony do wejściowych drzwi. Na fasadzie kościoła słońce i stary dąb odgrywały niezwykły teatr cieni.
- Daj mi zerknąć….


Wnętrze było skromne i zadbane, a na środku zabezpieczony folią stał krzyż … 
Nie znalazłam nigdzie żadnej nazwy oprócz "Pereta", pod jakim wezwaniem czy cokolwiek, żadnej karteczki, tabliczki z historią, absolutnie nic. Dopiero kiedy wróciłam do domu zaczęłam szukać informacji i okazało się, że ten krzyż, to nie byle krzyż, a kościół ze swoim wiekiem skutecznie wyprowadził nas w pole. 


Chiesa di Sant' Andrea in Pereta pochodzi z IX wieku!!!! Jego początki, oczywiście nie w takiej formie jak obecnie, datowane są na 893 rok! Niestety w 1661 roku tereny te zostały nawiedzone przez silne trzęsienie ziemi, w wyniku którego kościół został kompletnie zniszczony. Ocalał jedynie fragment muru z zawieszonym na nim krzyżem. Na fundamentach kościoła wybudowano typową casa colonica, która nazwana została Pre' Ve'cc (prato vecchio - tłumacząc dosłownie - stara łąka). Niedługo po tym odbudowano też sam kościół. Krzyż, który zobaczyliśmy przez dziurkę od klucza to ten sam szesnastowieczny drewniany krucyfiks, który przetrwał trzęsienie ziemi. 


Okoliczni mieszkańcy zdecydowali, że każdego roku, w trzecią niedzielę września, dla upamiętnienia strasznego trzęsienia ziemi odprawiana będzie w kościele na Perecie msza i procesja, w której poniesiony będzie zabytkowy krzyż.


Oczywiście i tu zabawa chłopców miała swój ciąg dalszy. Kiedy ja jak urzeczona wpatrywałam się w każdy kamień, półokrągły występ w murze, w cyprysy, w zieleń trawy, w cienie dębem malowane, oni ścierali się w "pojedynku na różdżki", urządzali pogoń kto wie z kim i za czym, a ich beztroskie śmiechy niosły się po zielonej dolinie... 


ODBUDOWANA to po włosku RICOSTRUITA (wym. rikostruita)

dąb

Dąb, który dotyka nieba i wulkan najmniejszy z najmniejszych

poniedziałek, marca 27, 2017


W niedzielę Mario przyjechał z tym… z takim… no to … co to się kręci, robi dużo pyłu, ale dzięki temu potem się człowiekowi drzazgi nie wbijają. Mario przywiózł też klej do drewna, bo stół, który w zeszłym roku tak starannie "odpicowałam", rozeschł się i rozłożył niemal na czynniki pierwsze. Nikt z nas nie miał przebłysku inteligencji, by na zimę schować go do cantiny
Popatrzyłam z niechęcią na to całe zamieszanie i sama mając już na koncie poranne opróżnianie pokoju chłopców ze smoków Obiboków i innych im podobnych, poprosiłam nieśmiało czy nie moglibyśmy gdzieś bliziutko się przejechać… Wiedziałam, że jeśli choć przez chwilę moja głowa się nie przewietrzy, wieczorem dopadnie mnie frustracja nieznośna dla mnie samej i irytująca bliskie otoczenie.
Wybór kierunku rodził się w bólach, ale w końcu zaproponowałam, że może przekonamy się dokąd prowadzi droga pomiędzy Tredozio i Lago di Ponte. - Ta, co to ją widzieliśmy… 


Ruszyliśmy w stronę Lutirano mijając po drodze najpiękniejsze w okolicy posiadłości, przejeżdżając w cieniu najstarszych cyprysów. Wiosna malowała pięknymi kolorami i choć bardzo, bardzo ciepło nie było (20 stopni) to powietrze było jak kryształ, dzień przepiękny...


Dojechaliśmy do Tredozio i kilka kilometrów za miasteczkiem zjechaliśmy z głównej drogi. Obraliśmy inną, podrzędną w nadziei, że to będzie właśnie ta kręta, która gdzieś tam migała zakrętami pod szczytem.
Pierwszy zatrzymany tubylec pozbawił nas jednak złudzeń, tłumacząc, że ta droga zaprowadzi nas do …. najpierw na Tramazzo, a potem do Marradi!
Przejechaliśmy kawałek z czystej ciekawości, aż oczom naszym ukazała się tablica: granica Parco Nazionale.
- Mamusiu tu jest "parco", tu na pewno nie można wjeżdżać samochodem - Mikołaj zaraz stanął na straży porządku.
I w istocie chwilę potem pojawił się znak z całą swoją okrągłością zakazu. 
Zatrzymaliśmy się przy tablicy informacyjnej, by choć nogi rozprostować i rozeznać się w terenie.



Chłopcy jak zwykle czmychnęli w las i dalej gonić, różdżkami machać, przez potok skakać jak dzicy… 
-  Mamusiu przyjedziemy się tu latem pokąpać? Zobacz jak jest pięknie!
- Mając Lamone pod oknami, mielibyśmy tu jechać na kąpiel? To strumyczek i założę się, że latem wysycha na pieprz!



- "Drzewa, które dotykają nieba…" - piękne! Tu są jakieś giganty! Czekaj, czekaj… gdzie jesteśmy? O tu! A zatem dąb Roverella del Bagno jest zaledwie 10 min drogi stąd. Poczekasz? Spróbuję go znaleźć i sfotografować.
U Mario niestety odezwały się stare kontuzje i pewnie bez interwencji chirurgicznej się nie obejdzie, dlatego na jakiś czas musi odłożyć na bok nawet dziesięciominutowe wspinaczki. 
- Idź, idź - przytaknął spokojnie. 
Zerwałam się do biegu jakby mi ktoś czas odmierzał, przemknęłam obok chłopców, których zabawa rozkręciła się w najlepsze, przeskoczyłam przez strumyk i wśród słońca, fiołków i prymulek zaczęłam piąć się coraz wyżej wypatrując dębowego giganta... 


Roverella del Bagno nie jest największym dębem, jaki w życiu widziałam, ale tak czy inaczej prezentowała się pięknie. Pomyślałam sobie, że miło byłoby urządzić sobie pod nią piknik, a potem ruszyć dalej tropem pozostałych "drzew dotykających nieba".


Zostawiliśmy dęby i Tramazzo i znów wróciliśmy na główną drogę. 
- W lewo czy w prawo? - zapytał Mario. - To znaczy lago czy Tredozio?
- Tredozio, zobaczymy co tam ciekawego na tablicach informacyjnych.
Niestety nic nie natchnęło nas, by ruszyć w nieznane, żaden z drogowskazów nie zainspirował, dlatego też pojechaliśmy w stronę Monte Busca, o którym na blogu już było, ale ponieważ tylu jest nowych Czytelników i może nie każdy miał czas i chęci zagłębiać się w archiwum, pomyślałam, że może warto odświeżyć informacje i znów pokazać najmniejszy włoski wulkan!  


Vulcano Monte Busca to prawdziwy fenomen. Od kilkuset lat wydobywa się tu gaz, który w połączeniu z tlenem sam się zapala. Płomienie widoczne są z oddali i od dawna przyciągają ciekawskich. Pierwsze wzmianki na piśmie pochodzą z XVI wieku, a więc historia imponująca i kto wie co było wcześniej 
Vulcano jest nazywany "najmniejszym włoskim wulkanem". To rzeczywiście jakby góra kamieni na lekko uniesionym podłożu, ponad którą tańczą żywe płomienie... 



- Pomyśl, a gdyby tak teraz zachciało mu się wybuchnąć … - Mario wysnuł apokaliptyczną wizję.
- Nad tym samym się właśnie zastanawiałam. - Patrzyłam na popękaną, wyschniętą ziemię pod stopami. 
"Inferno" rozciąga się w pięknej dolinie. Nomen omen - co za sugestywna nazwa - inferno - piekło, tak właśnie zostało to miejsce nazwane. Jest ono jednak zaprzeczeniem tego, co rozciąga się przed naszymi oczami. Rozległa dolina, rajska i sielska, nijak ma się do piekła. Tylko ten wiecznie płonący ogień przypomina o diabelskich odniesieniach.


Minęło kilka lat odkąd przyjechaliśmy tu po raz pierwszy. To było w 2014, nasza pierwsza zima w Biforco. Chłopcy gonili łąkami, polami, na łeb na szyję. Jak dwa małe psiaki…
Dziś wyrośli, wydorośleli, ale jednak nie na tyle, by łąki zielone przestały ich kusić. 
Znów pomknęli jak wiatr, wolni szczęśliwi, polami, łąkami...


W drodze powrotnej zastanowił nas maleńki kościółek, który wielokrotnie oglądaliśmy z drogi i tym razem postanowiliśmy przyjrzeć mu się bliżej … Napiszę o nim jutro, bo okazało się, że znów odkryłam małą lokalną perełkę… 
Dobrego tygodnia!


NAJMNIEJSZY to znaczy IL PIU' PICCOLO (wym. il piu piccolo)