Sama sobie życzę...

czwartek, lipca 31, 2014


Z czerwonego notesu, Biforco, 30 lipca 2014

- Mammina! Jesteś moja kochana mammina! - mówi Tomek ściskając mnie mocno za szyję.
- Kochany mój! Moja pchełko! (wybaczcie, ale my dla siebie mamy całą litanię kwiatków, króliczków, pchełek i tym podobnych). Podnoszę go do góry, bo wciąż leciutki i chudziutki - Twoja mammina jutro będzie o rok starsza! Stara mammina, co się tu oszukiwać...
- To ile będziesz miała lat? 
- 37 skończę, czyli już zacznie bić 38. Nim się obejrzę będzie 40.
- eeee to nie jesteś jeszcze stara, jeszcze nie masz 50!
Uffff nie jestem stara!!!!! Nie mam jeszcze pięćdziesiątki! Dziecko prawdę ci powie... 
- To w takim razie Mario jaki jest? 
- Oooo!!!! Mario to już jest bardzo starusieńki ...
Pocieszające... mam jeszcze jakieś dziesieć lat nim i ja stanę się starusieńka... 



Czego zatem sama sobie dziś życzę? Banalnie ... oczywiście zdrowia, bo to tak naprawdę najważniejsze, wszelkie inne trudności dam radę pokonać, choć oczywiście chciałabym, by tych było znacznie mniej. Chciałabym też mieć w sobie więcej odwagi i przebojowości, bo choć może tego po samym blogu nie widać, to jednak marnie z tym u mnie. I siły jeszcze więcej bym chciała mieć w sobie i optymizmu, którego czasem nawet mnie brakuje. Oczywiście chciałabym być też piękniejsza, szczuplejsza, mądrzejsza, ale na pewno nie chciałabym być młodsza, bo tak naprawdę dopiero teraz czuję, że życie ma smak. 
I jeśli w urodziny można sobie popuścić wodze marzycielskich fantazji, to ja dziś na całe gardło będę sobie marzyć o kamiennym domu. O moim domu ze snów, który przecież gdzieś na mnie czeka i o mojej książce, by pozwoliła się skończyć i by zmaterializowała się na księgarnianych półkach.

A SQUARCIAGOLA - to znaczy GŁOŚNO, NA CAŁE GARDŁO (wymawiamy: a skuarciagola)



Ze śpiewem na ustach

środa, lipca 30, 2014



Ogródek mocno ucierpiał po lipcowych deszczach, ale jednak każdego dnia mamy pełen koszyk pomidorów, ogórki i cukinie. Najpiękniej wyhodowała się czarna odmiana, te są wyjątkowo dorodne. Datterini natomiast nie mają szans na pełne dojrzewanie, bo to ulubiony gatunek chłopców, zwłaszcza Mikołaja, zjada je więc prostko z krzaków i to takie na pół dojrzałe. 
Wczorajsze popołudnie wcale nie okazało się być tak brzydkie, jak zapowiadali, zadedykowałam więc mojemu małemu kawałkowi ziemi trochę czasu. Było co odchwaszczać, podwiązywać, bo niektóre z krzaków wyższe już są ode mnie. Zauważyłam też, że przyjęły się i pięknie rozrosły wzdłuż ogrodzenia poziomki przywiezione z lasu i rukola, którą Mario przyniósł znad rzeki. Rukola czy dzikie radicchio ku mojej radości rosną tu jak zielsko, koło drogi, nad rzeką czy na łąkach. 

Szczerze mówiąc nie o samych plonach miałam pisać, ale o okolicznościach w jakich wczoraj porządkowałam mój ogródek. Od kilku tygodni przed naszym domem panuje chaos, ruch jest wahadłowy, parking okrojony, młoty i koparki robią tyle hałasu, że czasem własnych myśli nie słychać. Ale jeszcze tylko kilka dni i wszystko wróci do normalności, a most w Biforco dostanie nową twarz. Najwyższa pora, bo już dawno kamienie odpadały, że strach było przejść na drugą stronę czy stanąć pod nim. Na szczęście roboty najbardziej hałaśliwe już się skończyły i wczoraj dla odmiany, kiedy pieliłam moje grządki, doleciały do moich uszu strzępy muzyki...
L'amore .... impazzisco .... lalala - wyłapywałam pojedyncze słowa. Na początku nieśmiało, a potem coraz odważniej, pełną piersią... W pierwszej chwili myślałam, że to radio, głos był starodawny, lekko zawodzący. Rozejrzałam się dookoła i dotarło do mnie, że to jeden z robotników śpiewa sobie przy pracy. Aż się wzruszyłam, bo mężczyzna śpiewał z takim przejęciem, jakby stał na środku sceny w mediolańskiej La Scali, a nie na starym moście pośród gruzu i kamieni. I śpiewał też nie o byle czym, ale jak na Włocha przystało o nieszczęśliwej miłości. 

Oczywiście nie miałam odwagi, by samej strzelać do śpiewaka z obiektywu, wysłałam zatem chłopców:) 

Te drobne scenki z włoskiego życia notuję w głowie i w notesie, by czas mi ich nie zatarł.  Czasem nawet taki drobiazg, jak te uliczne śpiewanie, sprawia, że czuję się niezwykle. 

OPERAIO to znaczy ROBOTNIK (wymawiamy: operajo)

Hula wiatr ...

wtorek, lipca 29, 2014


Rozszalał się taki wiatr, że nie pozostaje mi nic innego jak tylko zaryglować drzwi i okna i poczekać aż szaleniec przeturla się i pohula sobie dalej. Przykra zmiana po wczorajszym gorącym dniu nad basenem. Mimo wszystko dopatruję się plusów takiej pogody. Jak zwykle... Cokolwiek by się nie działo, muszą być przecież jakieś pozytywy. Zatem... pomęczę dzieci z lekcjami, podgonimy trochę z zaległościami, zrobię kolejne konfitury, podzielę się z Wami przepisem na przepyszną marmoladę brzoskwiniowo - waniliową. Przestudiuję po raz kolejny moje kulinarne miesięczniki w poszukiwaniu czegoś ciekawego na obiad i w końcu poodpowiadam na Wasze maile, wiadomości i komentarze! I tu chcialabym Wam bardzo serdecznie podziękować, za każde jedno życzliwe słowo, za uznanie, za wsparcie, za szczerość. Jesteście niesamowici. 
Ostatnio brakowało mi czasu, dziś postaram się "wyjść na prostą" ...
W lipcu przez nasz dom przewinął się tabun ludzi. Każdy zostawił po sobie miłe wspomnienie. Jedni wpadali na chwilkę, inni na pół dnia a jeszcze inni zostawali na dłużej.   
Za chwilę wyjeżdża mój ostatni lipcowy gość. Gość nie gość, bo prawie jak Syn przyszywany.  Starałam się by było ciepło, nawet jeśli za oknem nie bardzo, żeby bylo smacznie, aromatycznie, toskańsko. To dla mnie niezwykła przyjemność widzieć błogość na twarzach wyjeżdżających i już kiełkującą tęsknotę za minionym. 

Zjeść lody z wierną Czytelniczką na placu w Marradi ... wzruszające:)


Za chwilę zacznę przygotowywać dom na powitanie gości sierpniowych, a w tym Gościa najważniejszego, przed którym mam nawet lekką tremę, Gościa na którego czekałam od miesięcy i doczekać się nie mogłam, Gościa, który powinien być pierwszym, a będzie niemal ostatnim. Za kilka dni przyjedzie moja Mama. Na samą myśl już ogarnia mnie wzruszenie. Czy jej się spodoba, czy powie, że jednak zwariowałam, czy ... czy ... dużo tych czy... W każdym razie doczekać się nie mogę i choć Mama już bywała z nami i w Pianorosso i w Casaluccio, znajome jej Marradi i Biforco, to jednak tym razem będzie to zupełnie coś innego... 

ULTIMO - to znaczy OSTATNI

Bez rezerwacji, czyli kanapka z widokiem na Florencję

poniedziałek, lipca 28, 2014


Z Czerwonego Notesu 27 lipca 2014, via Faentina (Caldine)

Ostatnia niedziela lipca. Nad Marradi wiszą chmury. Termometr z trudem wspina się do 22 stopni. Scarpinata przełożona jest na następny tydzień. Po niegasnących sporach, dywagacjach i tym podobnych, wszyscy przystają na moją propozycję. Jedziemy do Fiesole. Pakujemy do samochodu koszyk z prowiantem, aparat fotograficzny i parasole, bo Paw wciąż obstaje przy swoim, że będzie lało.

Już po drugiej stronie gór wita nas letni lazur nieba, termometr pokazuje 27 stopni, a ja z bólem patrzę na moją czarną, długą sukienkę. No i masz babo placek, zestroiłam się jak szczur na otwarcie kanału! Im bliżej Florencji tym piękniej i goręcej. Ani śladu listopada, który królował o poranku w Marradi. Cykady brzęczą w uszach, jak przystało na środek toskańskiego lata. Paw jeszcze próbuje kręcić nosem. 
- Ty jesteś pewna, że to droga do Fiesole? - na deszcz się nie zanosi, to może choć drogę pomylę. Co za malkontent;)
- Jedź nie pytaj - odpowiadam po raz piąty.

Dopiero kiedy zza kolejnego zakrętu wyłania się zjawiskowa, choć dobrze wszystkim znana panorama Florencji i w samochodzie rozlega się zbiorowe "łaaał", zaczynają się sypać słowa uznania - te Fiesole to był BARDZO DOBRY POMYSŁ.

- Patrz mamusiu! Jakaś restauracja - ekscytuje się Mikołaj.
- Kochanie, my swoją restaurację mamy w bagażniku - odpowiadam dumnie.
Po kilku kilometrach wypatruję doskonałe miejsce na przystanek. Ławeczki, murek, który spełnia rolę stolika i widok ... Czy można go nie pokochać??




Drży mi wszystko w środku, znowu motyl telepie się w przelyku kiedy patrzę na stolicę Toskanii, w centrum której pręży się dumnie Duomo. Nie wiem czy kiedyś nadejdzie taki czas, że będę mogła patrzeć na to bez wzruszeń, obojętnie. 
Mamy tylko butelkę wina, chleb, pomidory, kawałek sera, baleron i salceson włoski, ale uczta zdaje się być królewska. Z takim widokiem przed oczami już sam chleb i wino wystarczą!



Po dłuższym przystanku jedziemy dalej w górę do centrum miasteczka. Jak zwykle oddalamy się od głównego placu i włóczymy odludnymi uliczkami. Urokliwe, klimatyczne Fiesole... taka włoskość w pigułce.
- Wyobrażasz sobie - mówi nasz przyjaciel, kiedy mijamy jedną z niesamowitych posiadłości - chyba nie byłoby źle tutaj mieszkać!
- Ha! - puszczam wodze fantazji - otwierasz rankiem oczy i wita cię taki krajobraz. 
- Tu to już potrzeba wygranej w superenalotto - dodaje pragmatycznie Paw. - To co już domu w Marradi nie chcesz?
- Ależ tak! Jeden w Marradi, jeden w Fiesole...





Idziemy dalej, góra i dół, kwiaty, palmy, etruskie mury, zachwyty niegasnące i śmiechu do utraty tchu, bo humory wszystkim teraz dopisują, a do tego przerzucamy się kwestiami z pewnego filmu.
- Podobało ci się?
- Bardzo, bardzo mi się podobało. A tobie? 
- Mi też się podobało, bardzo mi się podobało.

Docieramy na główny plac. Jeszcze kilka zdjęć, kawa i ruszamy do domu. Jest piękne toskańskie popołudnie. Jedno z tych kiedy czas mógłby się zatrzymać...


- To był naprawdę dobry pomysł te Fiesole - powtarza po raz kolejny Paw kiedy wracamy do domu.

RIPETERE - to znaczy POWTARZAĆ

  


I pada i pada i pada...

niedziela, lipca 27, 2014

Dziś jeden z bardziej wyczekiwanych przez nas dni maradyjskich - dzień scarpinaty. Z drżeniem patrzę w niebo szaro-bure, na chmury co ołowiem kładą się na zielonych wzgórzach, na termometr, który kpi sobie z lipca. I co będzie z naszą tegoroczną scarpinatą? Przełożą - nie przełożą? Wypatruję jakichkolwiek wiadomości, w nadziei, że jednak impreza zostanie przełożona, nawet jeśli całkiem przypadkiem mamy piękne parasole w kolorach dzielnicowych. 

Już od kilku ładnych lat możemy śledzić lato maradyjskie, ale to, co w tym roku wyprawia pogoda, nie mieści się w żadnych ramach, już nawet słowo anomalia przestaje być adekwatne. Słonecznikom brak słońca, dyndają zdechłe, nasiąknięte jak gąbki, a pomidorom liście czernieją od nadmiaru wody. 




Znajomi pytają z przejęciem czy u mnie wszystko w porządku - znajomi maradyjscy - dla jasności. Że ja tak słońce kocham, to jak ja znoszę takie kaprysy lipcowe, z pewnością cierpię podwójnie, bardziej niż sami Włosi. Ani się ogrzać, ani poopalać, szczerze przejęci, być może martwią się, że taka pogoda może mnie wystraszyć i zechcę Marradi porzucić. 
A ja znów nieobiektywnie muszę przyznać, że ja to MOJE MIEJSCE kocham miłością tak szaloną, absolutną, że nawet lato, podłe deszczowe nie jest w stanie moich uczuć ostudzić. Może zaraz nadejdzie gorący sierpień, może i wrzesień będzie upalny, może w październiku będzie można jeszcze jeść kolację na dworze... ? Któż to wie...

Tak czy inaczej jedno muszę przyznać - wzgórza opierzone chmurami wyglądają bajkowo i nawet jeśli bardziej niż toskański lipiec przypominają wrześniowe Bieszczady, to nie można ich nie podziwiać. Widać tylko przydymione zarysy ponad czerownymi dachami, giną w gętych chmurach, po czym znow wyżej się wynurzają. Niesamowity spektakl natury, na żywo, przed moim domem...




Na przekór wszystkiemu - słonecznej niedzieli Wam życzę. OŁÓW to po włosku PIOMBO

Mam talent!

sobota, lipca 26, 2014


Kiedy wybuchła cała dyskusja o tym, że Biforco do ostatniej chwili nie zgłosiło się do turnieju, a potem ustalono, że jednak stanie do zawodów, ale tylko w konkurencjach dziecięcych, byłam mocno zmartwiona, zaskoczona i nijak nie mogłam pojąć takiego finału sprawy. Nawet tłumaczenia znajomych marradyjczyków, że by przygotować się do niektórych konkurencji, potrzeba miesięcy, a nie dwóch dni do mnie nie przemawiały. Jakich miesięcy? - jak ktoś tańczy to tańczy, jak ktoś ma jakiś "talent" do zaprezentowania, to wychodzi na scenę i załatwione. Opanujcie się - myślałam sobie - przecież to nie jest "taniec z gwiazdami" czy jakiś X faktor. To tylko turniej złotego rusztu! 
Ale tak myślałam do wczorajszego wieczora... Dziś już się z wszystkiego wycofuję, zgadzam się, że potrzeba miesięcy. W piątkowy wieczór na basenie, odbyła się kolejna porcja konkurencji - zawody w tańcu i Marradi GOT TALENT! I znów ciężko mi będzie powściągnąć zachwyty!:) 



W tańcu dorosłych każdy region reprezentowany był przez jedną parę, poza Biforco oczywiście. Wspominałam Wam, jak bardzo lubię tańczyć? Domyślacie się jaki mam plan na następny sezon?:) Raz się żyje! Tak czy inaczej pary stanęły do konkurencji tańcząc walca, salsę i tango. Cóż... rzeczywiście to, co zaprezentowali marradyjczycy, nie było do przygotowania w dwa dni! 


Po tańcach przyszedł czas na talenty. I tu również nadziwić się nie mogłam i umiejętnościami i choreografią i całym przygotowaniem. Dzieciaki pokazały prawdziwy profesjonalizm!


Jestem wciąż pod wrażeniem, wciąż wzdycham z zachwytu i tylko znajomi patrzą na mnie z powątpiewaniem i mówią - ...lat temu to były graticole, teraz nikomu się już nie chce! A ja myślę sobie, że jeśli tak wyglądają imprezy przygotowane w duchu "nikomu się nie chce", to jak musiało być te 15 lat temu? To co by wyszło, gdyby się wszystkim chciało tak, jak kiedyś? Gala na miarę Oskarów?

 

Pokazywałam Mario zdjęcia ze sfilaty otwierającej turniej, a on patrzył na mnie jak na kosmitkę - czym ja się tak zachwycam. Dopiero potem wyjaśnił - "widzisz... bo kiedyś to uczestnicy wjeżdżali do miasta na platformach, jak w czasie karnawału w Viareggio, każdy region w ukryciu swój wóz miesiącami przygotowywał..." 
No dobrze, jak było kiedyś - nie wiem, ale dla mnie to, co prezentują obecnie marradyjczycy, to coś zupełnie nieprawdopodobnego. Będę się dalej po mojemu zachwycać!
 EVENTO - to znaczy WYDARZENIE


Aktualnie

piątek, lipca 25, 2014

Dziś miałam pisać o czymś zupełnie innym, ale jednak nie mogę przemilczeć faktu opublikowanego na onecie artykułu. Przede wszystkim bardzo dziękuję Wam, za przemiłe komentarze i prywatne wiadomości. Zasypaliście mi skrzynkę i teraz powoli będę przekopywać się przez pocztę, proszę Was zatem o odrobinę cierpliwości, na wszystkie pytania na pewno odpowiem. Niestety od kilku dni, nie działa mi fb, więc tam nie jestem aktywna, na inne komunikatory, google, ecc dajcie mi proszę trochę czasu. 
Mam nadzieję, że wielu z Was zostanie tu na dłużej, że znajdziecie trochę pozytywnych emocji, kolorów, spojrzycie na życie troszkę inaczej.
Milczeniem pominę komentarze pod samym artykułem, mogłam się tego spodziewać. Powinnam pewnie skomentować niektóre wypowiedzi, ale udowadniać, że nie jestem wielbłądem chyba nie ma sensu. Jeśli ktoś nie zadał sobie trudu, by wczytać się w treść bloga, to dyskusja będzie jałowa.
Dziękuję bardzo raz jeszcze za słowa ciepłe i pozytywne. 

A żeby tak całkiem "nietoskańsko" nie było, to jeszcze tylko dwa słowa o pogodzie;) Wczorajsze oberwanie chmury nad Marradi sprawiło, że rwąca rzeka płynęła drogą, grzmiało i błyskało się koncertowo. Oczywiście w związku z tym moi dwaj sklepikarze, musieli zaczekać kolejny tydzień, bo przy takiej pogodzie niemożliwością było zorganizowanie mercatino.  Nie rozpieszcza w tym roku lipiec, ani trochę! Przykro mi jeśli turyści "wstrzelili się" w zły moment, czasem bywa i tak nawet w Toskanii. Tak czy inaczej PODOBNO od niedzieli ma być pięknie! OBY! 
Po południu zapraszam Was na pyszne tortelli do Kuchni w Kamiennym Domu
Dobrego dnia!

I w tym wszystkim słówka zabrakło, a zatem BRAKOWAĆ to po włosku MANCARE:)

Sycylisjkie klimaty w toskańskim zaciszu

czwartek, lipca 24, 2014

23 lipca, wieczór, Biforco, z Czerwonego Notesu
 
Gdyby ktoś jutro przyszedł do mnie i powiedział, że mogę wybrać sobie jedno jedyne miejsce, które chciałabym odwiedzić, nie wahałabym się ani minuty. Byłaby to Sycylia. Nie żadne dalekie kraje, odległe kontynenty. Nie, nie! Na pierwszym miejscu będzie największy włoski region. Już wspominałam o tym nie raz, że podróż na południe to moje małe - wielkie marzenie. Widzę wyspę oczami wyobraźni, a opowieści znajomych odmalowały w mojej głowie jej szczegółowy, kolorowy obraz. Światło jedyne i wyjątkowe, którym zachwyca się Mario, kolor morza, za którym w zimowe miesiące tęskni Domenico czy klimat Catanii, o którym w środowe popołudnie opowiada mi Giusy, dziewczyna która pracuje w Mulino. Wszystko to sprawia, że Sycylia, której nigdy na oczy nie widziałam, jest mi tak bardzo bliska.

Pasje ludzi, ich historie zniewalają mnie, zatrzymują świat i zmuszają do słuchania, do chłonięcia wszystkimi zmysłami. Kiedy zatem usiadłam przy barze, a Giusy zaczęła snuć swą sycylijską opowieść czas się dla mnie zatrzymał, czarne chmury znad głowy przewiało. To są takie drobne momenty, kiedy inni, czasem nieznajomi zabierają mnie w podróż, w nieznany, niezwykły świat...

------------------------------
A potem było tak! Kiedy rano nanosiłam poprawki do powyższego artykułu, chciałam w międzyczasie ściągnąć zdjęcia z aparatu. Problem w tym, że aparatu nie było w żadnym z miejsc, gdzie go zwykle zostawiam. Poczułam jak podnosi mi się ciśnienie, bo natychmiast dotarło do mnie, że zostawiłam go wczoraj na miejskim basenie, kiedy to fotografowałam dzieci na próbie przed zawodami w pływaniu graticoli d'oro. Mój aparat! Moje trzecie dziecko! Aż mi się wyć chciało z rozpaczy. Tym bardziej, że wieczorem na basenie miała być impreza dyskotekowa. Pozostało mi tylko liczyć na odrobinę szczęścia i uczciwość innych. Jak widać czarne chmury, ołowiane, burzowe wiszą mi często nad głową, tak że tracę czujność i nawet o moim kochanym Nikonie zapominam, ale ... też i szczęście choć czasami mnie nie opuszcza. Wczoraj był beznadziejny dzień. Mogę tylko podziękować Giusy za sycylijskie słońce i Teresie za uczciwość i jeszcze kliku osobom za wysłuchanie.

APARAT FOTOGRAFICZNY to po włosku MACCHINA FOTOGRAFICA


Potrzeba ciszy

środa, lipca 23, 2014



I już żal mi lata, już tęsknota mi się włącza, choć jeszcze nawet jego połowa nie minęła. W "gościowym" zamieszaniu umknęły mi bele słomy, maki, przeleciały niezauważone niektóre festy, przekwitły lipy, dojrzały pomidory ... Wszystko za szybko!

Ale muszę też przyznać, że ta moja tęsknota w tym roku inna, spokojniejsza. Podszyta nostalgią, ale nie rozpaczą. Przecież i w tym roku nie muszę nigdzie wracać. Nawet kiedy skończy się lato i znów przyjdą dni krótkie, to wciąż będą to dni maradyjskie, moje ukochane...

Dziś zatem chciałabym mieć dzień dla siebie, taki "mój", wolny, leniwy, z aparatem pod pachą, uwiecznić to lato na zdjęciach, nawet jeśli ono w tym roku nie najpiękniejsze. Poszwendać się między wzgórzami, wśród łąk, które za chwilę nasiąkną złotem, poleżeć otulona słonecznym ciepłem, pomoczyć nogi w rzece, poczytać, dać się ponieść papierowej historii albo pisać i pisać i pisać... Chciałabym, by przez chwilę świat pokręcił się wokół mnie. Chyba muszę odrobinę odpocząć, w ciszy. 

IO to po włosku JA


Serdeczność bezgraniczna

wtorek, lipca 22, 2014

Wczesnym popołudniem ktoś dzwoni do drzwi. Wychylam głowę zaciekawiona, bo na listonosza za późno, a sprzedawcy szczotek w deszczowe dni raczej nie krążą. Przed furtką stoi Sofia, Tomka koleżanka z klasy. W rękach trzyma plastikową miseczkę.
- Ojej! - wołam zachwycona, kiedy okazuje się, że naczynie pełne jest dorodnych prawdziwków.
- To od taty - mówi dziewczynka i przekazuje mi niespodziankę.

Biorę grzyby i podbiegam do ogrodzenia, przy którym zatrzymał samochód tata Sofii. Dziękuję jak umiem najładniej, wylewnie, kwieciście, ile tylko słów w moim włoskim słowniku. Mężczyzna macha mi przez okienko, uśmiecha się serdecznie i obiecuje, że wkrótce pokaże nam miejsca, gdzie las grzybów nie skąpi. 

Skąd ten gest? Skąd dorodne prawdziwki dostarczone do domu? 
Na urodzinach Tomka rozmawiałam o grzybach z tatą Sofii, rozpływałam się w zachwytach jak to ja grzyby kocham, wszystkie, w każdej postaci, że iść w las i szukać to najprzyjemniejszy relaks, ale grzyby na talerzu to dla mnie najwspanialsze danie. I tak w poniedziałkowe popołudnie wylądowały na moim stole porcini, podarowane nie tak zwyczajnie, w torbie, ale w miseczce, ułożone na liściach paproci, już nawet oczyszczone. 

 

Nie mam słów, by opisać jak wiele szczęścia daje ta włoska życzliwość, okazywana mi tu na każdym kroku. To gesty bezinteresowne, to zwyczajna potrzeba sprawienia, by ktoś się uśmiechnął, by było mu przyjemnie. Świadkami całego zajścia byli przyjaciele z Polski. - To jak film - powiedziała Ala. I trudno się nie zgodzić. To moje toskańskie zwykłe - niezwykłe życie, jest czasem piękniejsze niż nie jeden nawet film. 

FELCE to znaczy PAPROĆ

Tak się zaczyna turniej Złotego Rusztu

poniedziałek, lipca 21, 2014


Po długich i zaciętych dyskusjach również i Biforco wystartowało w Graticoli d'oro, ale niestety tylko reprezentacja dzieci. Trochę szkoda, jednak radość dzieci najważniejsza. Już teraz wiem jak to wygląda od strony organizacyjnej i za rok sama mam nadzieję wkręcić się do tej machiny, by nasz region zaprowadzić przynajmniej na podium. Tak czy inaczej turniej ruszył! A otwarcie było prawdziwym spektaklem i nadziwić się nie mogłam, że takie niby zwykłe miasteczko stać na taki rozmach! Gdzie tam olimpiada czy mundial! Tu dopiero się działo! Niedzielny wieczór podarował mi cały wór lokalnego kolorytu, to na co czekałam. I dalej niech mówią zdjęcia, a tych mam zatrzęsienie. Przygotowanie do przemarszu reprezentacji dzielnic:

Barwy "wojenne"
Przygotowuje się "plac"
Forza Biforco!
Oflagowani
Jak wszyscy to wszyscy!
Pamiątkowe zdjęcie

Nadchodzą liderzy
Zaczyna się!

I potem na plac przy aplauzie zebranych weszły reprezentacje dzielnic. Ta część imprezy to zwana po włosku sfilata. Najpierw Biforco, potem Plac, potem "Przygraniczni", Vilanzeda i na koniec przy wspaniałej oprawie bębnowo, przebierankowo, flagowej wkroczył mistrz z ostatnich lat. Niepokonani od kilku sezonów - J'Um Mare'.


B'forc
La Piaza
Vilanzeda
Confè
J'Um Mare

Na koniec wśród wybuchów fajerwerków J'Um Mare przekazało burmistrzowi złoty ruszt, który potem przejdzie w ręce aktualnego zwycięzcy. Po części oficjalnej ruszyły pierwsze konkurencje. Przeciąganie liny i wspinaczka! To było naprawdę niezwykłe widowisko! A teraz czekam na więcej, na sportowe emocje i jeszcze więcej tutejszego kolorytu!