piątek, listopada 02, 2012


Mam nadzieję, że wybaczycie mi posty kompletnie nie w duchu mijającego święta. Zbyt wiele jest nostalgii i smutku dookoła, więc choć na blogu staram się od tego uciec. 
Pozostanę jeszcze na chwilę w klimacie przeżyć ekstremalnych, czyli kilka wspomnień o tym jak to znowu dzwoniliśmy po strażaków:)

Styczeń 2011, z mojego notatnika...

Nie chciałabym sypać banałami, ale muszę przyznać, że historia lubi się powtarzać. Tuż po Nowym Roku scirocco przywiało ciepłe powietrze. Postanowiliśmy wykorzystać przychylną aurę i pojechać nad morze, do Rosignano (o tym miejscu też jeszcze nie pisałam). Poza sezonem plaża jest niezwykła. Schowaliśmy się za wydmą, zjedliśmy pizzę, wypiliśmy wino, zrobiliśmy całe mnóstwo zdjęć, znaleźliśmy kilka okazów kamieni i tak czas przeleciał.

nieświadomi czekających nas przygód
 
Kiedy wieczorem dotarliśmy do Marradi temperatura nagle spadła do 0 stopni i zaczął padać deszcz, mimo to odważnie wybraliśmy krótszą drogę, chcieliśmy jak najszybciej być w domu. Jest to trasa, stromo przecinająca pasmo górskie, które dzieli Marradi i Lutirano. Droga początkowo kręcąc bez końca pnie się w górę i potem równie pokręcona biegnie w dół, miejscami jest asfalt a gdzieniegdzie tylko błoto i piach. Na tej drodze nie ma barierek tudzież innych zabezpieczeń. To szlak myśliwych lub rolników zaopatrzonych w prawdziwe "fuoristrada" (terenówki). Im byliśmy wyżej tym bardziej samochód tracił przyczepność, zaczynał niebezpiecznie ślizgać się od jednej do drugiej strony drogi. Nim dojechaliśmy do szczytu podjęliśmy zgodnie decyzję o zawróceniu i skierowaniu się na normalną drogę. Baliśmy się co nas czeka po drugiej stronie wzgórz. Jednak wykręcenie na takiej drodze, przy ekstremalnej pogodzie było nie lada wyczynem. Kiedy w końcu nam się to udało i już prawie odetchnęliśmy z ulgą, nasza radość nagle zgasła. Okazało się, że deszcz musiał zamarzać na drodze dosłownie za naszymi plecami, w ciągu kilku minut sytuacja zrobiła się dramatyczna i wierzcie mi, jestem daleka od konfabulacji! Samochód kompletnie nie trzymał się drogi, zachowywał się jak mała zabawka puszczona po lodzie, zero kontroli. Pawłowi zaczęły się trząść ręce, dzieci były przerażone, żarty się skończyły. 


Mario szedł przed samochodem aby znaleźć jakikolwiek skrawek podłoża niepokryty lodem, sam przy tym ledwo trzymał się na nogach. Zsuwaliśmy się za nim, śledząc uważnie jego wskazówki. Przed nami jednak był niebezpieczny zakręt, droga przechylała się ku zewnętrznej, a tam był tylko stromy stok, porośnięty gajem kasztanowym. Sprawdziłam po raz kolejny czy dzieci mają dobrze zapięte pasy, szacowałam w głowie jakie mamy szanse na przeżycie gdybyśmy jednak nie utrzymali się na drodze. W pewnym momencie Mario krzyknął - stop! Jazda dalej stawała się zbyt ryzykowna, nie mieliśmy żadnych szans na wyjście cało z tego zakrętu, to przeczyłoby prawom fizyki.  - Stop!!!  - krzyczał Mario! A Paweł odpowiadał, że przecież nie robi nic innego tylko hamuje! Co z tego jeśli samochód sunął dalej, prosto w przepaść! Paweł trzęsącym głosem krzyczał - wkładajcie coś pod koła, kamienie, patyki, cokolwiek!! na dworze było ciemno, jedyne światło dawały reflektory samochodu, ogarnęła nas panika. Mario niewiele myśląc wyrwał znak - "zakaz polowania" i rzucił go szybko pod koła. Samochód się zatrzymał! nie wiem czy potrafię oddać słowami dramaturgię całej sytuacji, nie pamiętam czy kiedykolwiek wcześniej byliśmy w takim niebezpieczeństwie! Paweł płakał, Tomuś pytał czy przeżyjemy, ja czułam jak wszystko mi się w środku trzęsie i nasłuchiwałam czy uda się Mario połączyć ze strażą pożarną... znowu! Śmiać się czy płakać? Wyobraźcie sobie, że w tamtym momencie nie byliśmy jedyni w opresji, właściwie cały region został sparaliżowany przez nagłe załamanie pogody, a że w Toskanii takie rzeczy są jednak niecodzienne, więc gmina dysponuje tylko jedną solarką. Mario dodzwonił się w końcu do straży, ale we Florencji, Florencja przełączyła go do Rawenny a Rawenna do Marradi. Po zaalarmowaniu strażaków zadzwoniliśmy też do naszych gospodarzy, byliśmy gotowi zostawić samochód, byle tylko ktoś przyjechał i bezpiecznie odtransportował nas do domu. Czekaliśmy na jakąkolwiek pomoc ponad dwie godziny. 

dzieci dla zabicia czasu i zrelaksowania się oglądają bajkę już w unieruchomionym samochodzie
 
Pierwsi nadjechali solarką strażacy, ich miny, kiedy nas zobaczyli .... bezcenne!!! - "To znowu wy!!! Pamiętam was" - powiedział jeden z nich. -"Chcecie zjechać do Marradi czy jednak jechać do Lutirano?" - chcieliśmy za wszelką cenę nocować we własnych łóżkach, tym bardziej, że ponoć po drugiej stronie gór lodu już nie było. -"Macie napęd na 4 koła?" - zapytali. Po naszej twierdzącej odpowiedzi zaczęli nas instruować co mamy robić. Zajęło nam trochę czasu wykręcenie na tej drodze, przy asyście strażaków czuliśmy się bezpieczniej. Kiedy byliśmy już ustawieni w odpowiednim kierunku, nadjechał też Franco, syn właścicieli. Strażacy ruszyli solarką w dół, odczekaliśmy chwilę aby sól na asfalcie zrobiła swoje i pojechaliśmy za nimi. Staczaliśmy się kawalkadą w dół, wciąż przejęci i skupieni na drodze, zostaliśmy odtransportowani przez naszą eskortę niemal pod same drzwi.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, była już prawie noc. Po takich przeżyciach nie mieliśmy nawet apetytu, nakarmiliśmy jedynie dzieci, ułożyliśmy je do snu a sami jeszcze długo nie mogliśmy się uspokoić. Dużo czasu minęło nim zaczęliśmy z uśmiechem wspominać tę przygodę i chyba tak naprawdę każde z nas ma ciarki na plecach na samo jej wspomnienie.
Jedyne czego mnie nauczyła pierwsza przygoda z wzywaniem strażaków, to pamiętanie o zdjęciach. Kiedy sytuacja była już opanowana i nikomu nic nie zagrażało, wyciągnęłam aparat i utrwaliłam te dramatyczne dla nas minuty. Ku przestrodze!

Spodobał Ci się tekst?

Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:

  • Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
  • Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
  • Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.

PODOBNE WPISY

1 komentarze

  1. Łał! Dzięki Bogu jakiś Anioł Stróż nad Wami czuwał.
    A z drugiej strony... będzie co opowiadać wnukom ;-) Wiem, wiem, to nie na miejscu, ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Też mam ze swojego życia kilka takich opowieści, które moja starsza córcia słucha z szeroko otwartymi oczkami i to pełnymi zachwytu, mimo wszystko ;-)

    OdpowiedzUsuń